Subiektywne płytowe podsumowanie / 2016

Rok 2016 zostanie zapamiętany przede wszystkim, jako czas pożegnań z gigantami rockowej sceny. Chyba nie był lepszy od poprzedniego, nie objawiło się żadne, wielkie, nowatorskie zjawisko – nikt nie zadebiutował tak, że szczęka opadła. Paru wielkich trochę zawiodło. Ale dobrej, różnorodnej muzyki było dość, by każdy znalazł coś inspirującego.

Poniżej lista tego, co gościło najczęściej na mojej playliście i zrobiło na mnie największe wrażenie. Na koniec zaś „wyróżniona szóstka” – z różnych zresztą powodów.

Miłego słuchania!

Swans THE GLOWING MAN – podróż przez jałowe, dziwne, czasem straszne, często monotonne krajobrazy, które jednak hipnotyzują tajemną siłą. Niestety płyta nie przebiła dwóch poprzedniczek (nagranych w podobnej stylistyce) i nie jest kandydatką na  moje prywatne podium.

The Lumineers CLEOPATRA – przyjemne, melodyjne piosenki, z folkowym zacięciem, z pomysłem zaaranżowane, odcinającego się od popowego, radiowego przeciętniactwa.

Wolf Counsel IRONCLAD – szwajcarska niezależna scena zaczyna się specjalizować w stoner/doom metalu. W tamtym roku wbił mnie w fotel Phased, w tym, może z ciut mniejszą siłą, Wolf Counsel

The Coral DISTANCE INBETWEEN – odeszli od akustycznych brzmień, które były ich wielkim atutem. Ale po kilku przesłuchaniach doceniłem psychodeliczne i elektryczne odjazdy w stylu lat 60.

Isaiah Rashad THE SUN’S TIRADE – bujający hip-hop, w którym słychać sporo funku, soulu, trochę jazzu – świetna odtrutka na skomercjalizowany, współczesny rap.

Suede NIGTH THOUGTS – powrót do britpopowych lat 90., ale przefiltrowany przez lata doświadczeń, z ciekawymi partiami gitary elektrycznej i smyków.

Deftones GORE – przekonywałem się do tej płyty opornie, ale ostatnio dotarło do mnie, że to stary, dobry Defrones: gitarowy, mocny jazgot z psychodelicznym, sennym odjazdem. Brzmią na najnowszym albumie bardzo młodzieńczo, a jednocześnie klasycznie.

Danny Brown ATROCITY EXHIBITION – hip-hop muzycznie prowokujący, eklektyczny i podany z nerwem, szczyptą elektroniki i z charakterystycznym flow Danny’ego, który wprowadza momentami niepokojącą albo szaleńczą atmosferę

Methyl Ethel OH INHUMAN SPECTACLE – płyta przeszła zupełnie niezauważona w zalewie podobnych do siebie indie popowych produkcji, a debiutancki album Australijczyków jest co najmniej intrygujący – decyduje o tym nowofalowa, uduchowiona atmosfera, połączona z tradycją europejskiej piosenki i męskim wokalem, który… brzmi, jakby był żeński, co zaciekawia.

King Gizzard and the Lizzard Wizzard NONAGON INFINITY – zaproszenie do zgrzytliwego, odjechanego, narkotycznego rockowego świata lat 70., z odrobiną kontrolowanego kiczu.

SURVIVE RR7349 – dwójka muzyków z tej grupy przygotowała ścieżkę dźwiękową (świetną zresztą) do jednego z największych hitów serialowych ostatnich lat, czyli Stranger Things. Tegoroczny album kwartetu to podobne dźwięki, przywołane z pomocą zimnej, oszczędnej retro elektroniki.

#6 David Bowie BLACK STAR

black-starWstrząsające, przejmujące i tajemnicze pożegnanie wielkiego, kompletnego artysty, którego metamorfozy zmieniały popkulturę. Utwór tytułowy i „Lazarus” po prostu powalają i przeszywają duszę, broniąc się bez zbędnych słów. Łabędzi śpiew geniusza, który wie, że koniec jest bliski…

 

#5 The Rolling Stones BLUE & LONESOME

rolling-stonesStonesi wrócili do korzeni! Nawet Jagger ponownie zagrał na harmonijce ustnej (i to jak!). Płyta Blue & Lonesome to klasyczne bluesy ze śpiewnika takich artystów jak Buddy Johnson, Willie Dixon, Little Walter, Howlin Wolf. Same zapomniane perełki. Czuć w tych nagraniach autentyzm, szczerość, prostotę, siłę, ducha dawnych, lepszych czasów. Nawet produkcja nie poddała się nowym trendom – szczęśliwie realizatorzy nie skompresowali tego w nowoczesną, niestrawną pigułę. Trzy dni w studiu, paru zaproszonych gości (w tym Eric Clapton) – jakby znowu był 1964, a biali zaczynali dopiero grać bluesa. W zalewie modnych zespołów, blichtru, plastiku i tandety, nowy album Stonesów jest jak doskonała odtrutka na chorą rzeczywistość.

Możecie wierzyć lub nie, ale popłakałem się słuchając go po raz pierwszy, w dniu premiery. To jeszcze można tak grać? Ano można, a nawet od czasu do czasu trzeba!

#4 Gojira MAGMA

gojiraW przypadku Magmy uproszczenie formy muzycznej dało – paradoksalnie – wybitny efekt artystyczny. Nie to, że Gojira nie dała się już wcześniej poznać z jak najlepszej strony. Od lat uważana jest za jeden z ciekawszych, nowocześnie grających metalowych zespołów na planecie Ziemia – tyle, że wiedza o tym nie była powszechna. Dzięki najnowszemu albumowi Francuzi wypłynęli na szersze wody i dotarli do nowych odbiorców. Magma według brytyjskiego Metal Hammera została ogłoszona najlepszą płytą 2016. Znajdzie się pewnie u szczytu wielu podobnych zestawień. I słusznie.

Ciężko znaleźć własny styl w ciężkim graniu, a im się udało. A gdy jeszcze nagrywa się mocną, nie idącą na kompromisy płytę, która jest przystępniejsza dla mas? Wtedy należy bić brawo. Dziarskie, rwane riffy, niepokojące klimaty, brak schematyzmu, przy jednoczesnej chwytliwości. Dobra robota i tyle w temacie…

#3 Preoccupations PREOCCUPATIONS

preoccupationsKolega z redakcji, który recenzował tę płytę, dał chłodne 3 na 5, argumentując, że po świetnym debiucie, kiedy (jeszcze pod nazwą Viet Cong) nawiązali do zgrzytliwej tradycji Sonic Youth, teraz niepotrzebnie być może skręcili w zimno falowe klimaty i brzmią podobnie do Joy Division albo do ich epigonów, w postaci Interpol chociażby. Właściwie trudno nie zgodzić się z podobną opinią, ale… Co poradzę na to, że mi się akurat taka stylistyczna wolta podoba?

Nawet jeśli rozczarowali tych, którzy pokochali Viet Cong za zadziorne kawałki, to ich nowofalowe, chłodne granie wypada bardzo przekonująco. Sporo melodii, smutek, powiew lat 80., podskórny werteryzm, więcej elektroniki niż uprzednio – jednocześnie wciąż słychać w ich piosenkach ten garażowy nerw, który odziera całość z jakiejkolwiek słodyczy. To nie muzyka dla radia, nie modne „ejtisowe” pogrywanie, które lubią teraz bywalcy prywatek. Jak dla mnie Preoccupations jest jednym z najciekawszych zjawisk w rockowej alternatywie i to wciąż rokującym na przyszłość.

#2 Opeth SORCERESS

opethUwielbiam utyskiwania metali, ich żale, kubły pomyj wylewane na Szwedów. Niektórzy długowłosi pumeksem zdzierają sobie tatuaże z logiem Opeth, innym wystarczy hejt na Facebooku. „Bo Opeth się skończył.. bo to nie to samo… bo nie ma growlingu… Åkererfeldt wyp…!”

Tak, jasne.

Należę do grupy (wcale nie takiej skromnej liczebnie), którą radują zmiany, jakie nastąpiły na płycie Heritage. Opeth nie gra już metalu (a przynajmniej gra go mniej)? Dla mnie bomba! Wciąż budują wielowątkowe, klimatyczne kompozycje, częściej jednak odwołując się do wzorców progrocka lat 70., niż death czy black metalu. Ucho do dobrych melodii Mikaela Åkererfeldta robi swoje.

Cichym bohaterem płyty Sorceress jest Joakim Svalberg, który korzystając z całej gamy instrumentów klawiszowych, wlewa do kompozycji energię i dodaje szczyptę magii. Jak mam być szczery, to poprzedniczka (Pale Communion) wydawała się ciut lepsza, ale z muzyką Opeth jest tak, że potrzebuje sporo czasu, nim ukaże pełnię swrj mocy, więc daję sobie czas…

 

#1 BadBadNotGood IV

badbadChciałem napisać, że podobnie jak w 2015 roku wygrywa płyta, której raczej nie znajdziecie w poważnych podsumowaniach, ale… Zdaje się, że niedawno radio BBC6 MUSIC ogłosiło, że to właśnie ich zdaniem płyta roku! BadBadNotGood nie należą (i pewnie nigdy nie będą należeć) do mainstreamu, chociaż mocno zaznaczają swoją obecność na scenie, współpracując z rzeszą ciekawych artystów.

Spotkałem się też z opiniami, że poprzednie krążki były lepsze. Trudno orzec, ale udało się chłopakom osiągnąć na IV coś wyjątkowego – Kanadyjczycy podali jazz w sposób przystępny, nowoczesny, ale z szacunkiem dla tradycji i bez trywializowania formy. To rzecz baaardzo trudna. Niektórzy wrzucają BadBadNotGood do szufladki „instrumentalny hip-hop” – i to też dość trafne określenie. Ci młodzi, utalentowani muzycy mieszają na najnowszej płycie elementy nowoczesnego (ale nie przeintelektualizowanego) jazzu, funku, hip-hopu, soulu, muzykę elektroniczną. Efekt jest co najmniej intrygujący, a w przypadku takich kawałków jak And That Too, Speaking Gently czy Lavender wręcz hipnotyczny.

Nie dziwota, że wielu niezależnych amerykańskich raperów zaprasza ich do współpracy, co daje arcyciekawe rezultaty. Paru z rapujących i śpiewających gości można zresztą usłyszeć na najnowszym albumie Kanadyjczyków. Świetne melodie, sporo wirtuozerii, świeżość łącząca się z tradycją, różne, ale dopełniające się klimaty – atutów IV można wymieniać wiele.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *