Dead Can Dance – Wrocław – 11.06.2013

Dead Can Dance stanowią pewien fenomen, a ich koncerty w Polsce są tego najlepszym dowodem. Grają przecież muzykę nie schlebiającą popowym gustom, swoistą, trudną do klasyfikacji, będącą klasą samą dla siebie, niekoniecznie mile widzianą w radiu (zacny wyjątek stanowi radiowa „Trójka”). A tu proszę. Na trzech pokaźnych obiektach udało im się zebrać liczne audytorium. I to rok po swej ostatniej wizycie. I nawet jeśli nigdy muzyki rockowej nie grali – co najwyżej pierwszą z płyt dałoby się jeszcze jakoś umieścić w ówczesnych kanonach rocka nowofalowego, czy gotyckiego – to przecież do fascynacji ich graniem przyznawali się muzycy z tak różnych zespołów jak Bauhaus, Swans, My Dying Bride, a w Polsce Tomasz Budzyński (Armia) i Anja Orthodox (Closterkeller).

maciej

                                                                    (fot. Maciej Margielski)

Koncert we wrocławskiej Hali Ludowej potwierdził, że propozycja Dead Can Dance to nie tylko muzyka. Prezentują na scenie pewne misterium, oszczędne w swej formie, ale bogate w emocje. Obojętnie, czy sięgają po muzyczne perły z przeszłości, czy prezentują nagrania ze swej najnowszej – dodajmy bardzo udanej – płyty „Anastasis”, utrzymują słuchacza w niesamowitym napięciu, w którym dźwięki dotykają czułych punktów duszy. Pewnie nie każdy jest podatny na to działanie, ale ci, którzy zdążyli pokochać Lisę Gerrard i Brendana Perry musieli czuć się oczarowani tego wieczoru.

Specjalnie nie zaznajamiałem się z rozpiską utworów na trasie. Tak było lepiej – w ten sposób emocje dobijały do znacznie wyższych rejestrów. Zaczęli od znanych z ostatniej płyty „Children of the Sun” i „Agape”. Nowe utwory niczym nie ustępowały kanonowi poprzednich dokonań. Niewymuszona dbałość o jakość wykonania i umiejętności towarzyszących duetowi muzyków sprawiły, że wszystko zabrzmiało perfekcyjnie i o spadkach napięcia w uniesieniach nie mogło być mowy. Oczywiście cytaty z przeszłości powodowały skoki adrenaliny. Po raz pierwszy podobne wywołał bliskowschodni w swym klimacie „Rakim”. A przecież nie był to ostatni z „hitów”. Nie mogło zabraknąć legendarnej „Cantary” (przywitanej największą owacją), tym razem w nieco zmienionej, ale z pewnością udanej aranżacji – wciąż bardzo niepokojącej i mrocznej w swym wyrazie. Monumentalnie zabrzmiało, jakby stworzone do wnętrza gotyckiej katedry „The Host of the Seraphim”, cudowny, pełen przestrzeni i światła przybysz wprost z płyty „Serpent’s Egg”. Tutaj Lisa i Brendan oraz towarzyszące im dwie wokalistki wspięli się na wokalne wyżyny harmonii. Plemienna, etniczna „Nierika” ze „Spiritchaser”. Podniosłe „Black Sun” i oparte na wokalnych popisach Lisy „Sanvean”. Wszystko to z odpowiednią, nie przesadzoną, a podkreślającą nastrój oprawą świetlną. Magia na scenie.

Czy czegoś zabrakło? Każdy mógłby stworzyć listę zaginionych skarbów, na które czekał, a które nie zostały odnalezione tego wieczoru. Ale przecież taka kolej rzeczy, w końcu nie da się zaprezentować wszystkiego. Może, gdyby nawiązali do dwóch pierwszych płyt, by nie zaniedbać żadnego z okresów twórczości? Ale w końcu „Anastasis” mocno skłania się w swym brzmieniu do tamtych czasów, zwłaszcza do okresu „Spleen and Ideal”. W takich utworach – wykonanych również we Wrocławiu – jak „Opium”, czy „Amnesia” sporo było klimatu lat 80-tych (wystarczy przysłuchać się perkusji i klawiszom), gdy wytwórnia 4 A.D. dostarczała słuchaczom wielu wzruszeń.

Niezwykłe z pewnością to, że choć zaprezentowali przekrój przez ponad dwadzieścia pięć lat swojej twórczości – tak różnorodnej w końcu – wszystko złączyło się w jeden zwarty i poruszający przekaz. Publiczność owacyjnie ich pożegnała domagając się bisu. I doczekała się. A podczas tego ostatniego aktu misterium pojawiło się parę rzeczy mniej oczekiwanych. Na wstępie „The Ubiquitous Mr. Lovegrove” z „Into The Labirynth”, kolejna muzyczna podróż do Azji Mniejszej, bądź w jej rejony. Rozmarzone, ale podszyte niepokojem „Dreams Made Flesh”, budujące niepowtarzalny klimat jedynie z pomocą głosu Lisy i japońskiej cytry, znaku rozpoznawczego duetu. Świetnie przypomnienie o pięknym rozdziale w historii 4 A.D., jaki stanowił efemeryczny zespół This Mortal Coil. A jeśli sięgać już do klimatów powołanej przez Ivo Russela supergrupy, to ponownym nawiązaniem była tutaj też „Song To The Siren”, z repertuaru nieodżałowanego Tima Buckleya, tym razem w wykonaniu Brendana Perry.

Zagrany już na sam koniec „Return Of the She-King” był cudownym zwieńczeniem wieczoru. Kompozycja nie ustępująca pola najlepszym dokonaniom grupy. Podobnie jak inne utwory z nowej płyty. To doskonały prognostyk na przyszłość. Są w stanie wciąż wzruszać, wywoływać zadumę, radować, docierać wprost do serc i duszy. Wciąż wspaniali.

Zdjęcia wykonał Maciej Margielski: https://www.facebook.com/maciejmargielskiphoto

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *