W ramach recenzenckich obowiązków przysłuchiwałem się ostatnio z uwagą płycie Pale Communion Opeth, rozmyślając jednocześnie, czy stylistyczne zmiany, jakim muzyka Szwedów się poddała, radują mnie czy raczej bolą? Odpowiem wymijająco, że nie potrafię stwierdzić jednoznacznie. Tęsknię co prawda za dźwiękiem pierwszych albumów – niekoniecznie tych, które krytycy typują zwykle na ich Opus Magnum – z drugiej strony słyszę na najnowszej płycie kawał znakomitej muzyki. Dlaczego miałbym zatem kręcić nosem?
Długo trwało, nim nowe utwory do mnie przemówiły, ale stało się! Sądzę też, że Heritage i Pale Communion nie otworzyły wcale nowego rozdziału w twórczości Opeth, jak się powszechnie uważa. Są tylko kolejnymi kartami w księdze magicznych zaklęć. Zaklęcia wciąż działając z wielką mocą, wystarczy się wsłuchać. Zatrzymuję się na moment w czasie i przestrzeni, gdy docierają do mnie dźwięki Cusp of Eternity czy Faith In Others. I oto chyba chodzi. Ekipa Mikaela Akerfeldta nie gra już metalu (momentami prog metal, co najwyżej), niemniej wciąż podąża drogą wytyczoną na pierwszym albumie. Od zarania liczył się u nich przede wszystkim klimat, budowanie napięcia, zaskakiwanie słuchacza, nie poddawanie się klasycznym piosenkowym rygorom. I to się nie zmieniło. Środki są trochę inne, zgoda, ale użyte z równą skutecznością. Czy mam tęsknić za growlem, gdy głos wokalisty wyraża wciąż wiele emocji?
Nie oni pierwsi oddalili się od metalowych korzeni. Gdy jako dzieciak poznałem płytę Wildhoney Tiamatu, z uporem maniaka przewijałem na kasecie magnetofonowej fragmenty „klimatyczne”. Potężny, ciężki riff w Whatever That Hurts, z grobowo śpiewającym Johanem Edlundem i złowieszczym nastrojem, proszę bardzo. Wzniosłe, podane z operowym rozmachem, a jednocześnie wciąż metalowe The Ar też brałem w ciemno. Mroczne Visionaire, jak najbardziej. Ale balladowe Do You Dream Of Me albo A Pocket Size Sun? To wydawało się zbędne. Do tego te klawiszowe plamy Waldemara Sorychty, artrockowe ambicje, ambientowe przerywniki. Młody byłem, to i głupi. Dziś uważam Wildhoney za arcydzieło klimatycznego, metalowego (no właśnie – nie do końca) grania, rzecz godną najwyższych laurów. I wiem, że trudno wyciąć z tamtej płyty choćby sekundę, bo jest dokonała. Wszystko ma na niej swój sens, dźwięki i teksty tworzą urzekającą całość, a album powinno się dawkować z rzadka, jak najlepsze wino. Szacunek dla Tiamatu także za to, że na kolejnych produkcjach nie próbował przebić swojego arcydzieła, tylko skręcił w inny całkiem muzyczny zaułek. Jeszcze mniej metalowy, dodajmy, co podkreślał nieco ironiczny tytuł kolejnej płyty (A Deeper Kind Of Slumber). Ale nie samym metalem człowiek żyje.
Z uwagą można się było także przysłuchiwać zmianom w stylistyce Paradise Lost. Zmianom za daleko idącym, w mniemaniu wielu fanów. Przecież nawet klasyczne już dziś płyty Icon lub Draconian Times nie do końca mieściły się w wyobrażeniach wiernych słuchaczy, pragnących widzieć w swych idolach zespół doomowy. O rockowym po prostu, i to w nowoczesnym wydaniu, Host nie wspomnę – za ten album spadły na nich gromy. Ale próbowali czegoś nowego, choćby po to, by się sparzyć. Tęsknię za to za pierwszymi płytami My Dying Bride, tymi, które miały jeszcze wiele wspólnego z death metalem, i uważam za ich najlepsze. Szanuję jednak późniejszą twórczość kapeli i doceniam też bardziej gotyckie oblicze – choć, jak wielu fanom, ciężko było mi zaakceptować, że w pewnym momencie dźwięk skrzypiec, znak rozpoznawczy zespołu, zniknął z twórczości Anglików. Okres pomiędzy Serenades a Judgament typuję na najlepszy czas dla Anathemy, choć krytycy lubią raczej piać peany nad ich nowymi nagraniami. Katatonię akceptuję w różnych wydaniach: i tym pierwotnym, bardziej grobowym, i późniejszym, bliższym rockowej alternatywie.
Dobrze się czasem pospierać. Świetnie, gdy różnimy się w ocenie dokonań tej czy innej kapeli. Każdy z nas będzie inaczej patrzył na zmiany, którym kultowe zespoły się poddały. Ale fani czasem się zapominają. Artyści tworzą dla ludzi, bez odbiorcy są martwi, niemniej nie oznacza to, że mają podporządkowywać się woli kogokolwiek. Mogą mi się nie podobać rewolucje i ewolucje, jakim ulega muzyka danego zespołu, ale jedyne, co wypada mi zrobić, to życzyć dalszych sukcesów i poszukać sobie nowego dźwiękowego spełnienia lub wciąż katować stare płyty. Faktem jest, że jednym odejście od metalowych kanonów dało wiele (artystycznie i komercyjnie), innych wyprowadziło na manowce. Ale w pewnym momencie wiele zespołów dochodzi do tego momentu w swojej karierze, w którym młodzieńcze pasje i ambicje bycia głośniejszym i bardziej grobowym od umarlaka, przestają wystarczać.
Kapele takie jak Behemoth w coraz bardziej doskonalszej produkcji i eksperymentach w obrębie ekstremalnego stylu starają się spełnić muzycznie, inne porzucają metalowy świat i szukają alternatywnych dróg. Nie oszukujmy się – czasem po prostu dojrzalszych. Jak bardzo nie kochalibyśmy metalu, trzeba przyznać, że hałas nie jest jedyną drogą artystycznego spełnienia. Niektórzy porzucili idoli w postaci Slayera na rzecz Dead Can Dance i Pink Floyd. Inne to inspiracje, owszem, ale wciąż wspaniały efekt finalny.
Ś.p. John Peel, wybitny dziennikarz muzyczny, którego zasługi także dla sceny ekstremalnej są nie do przecenienia, pisał we wstępie do książki Wybierając Śmierć Alberta Mudriana o swych pionierskich kontaktach z rodzącą się sceną grindcorową w Wielkiej Brytanii. Wspominając pierwsze koncerty ekip Extreme Noise Terror i Napalm Death przyznawał, że zafascynowała go bezkompromisowość tej muzyki, jej szybkość, wściekłość, pasja, brak szacunku dla jakiejkolwiek formy. No i te tłumy szalejących dzieciaków, które choć dostawały na koncercie ultra szybkie, krótkie, pełne gniewu utwory, każdy akt zwolnienia tempa kwitowały wymownym: „Pierdoleni progrockowcy”! Cóż, młodość rządzi się swoimi prawami. Ma być odpychająco, brudno, szaleńczo. Ale z tego niektórzy wyrastają.
Opeth i tak przecież pokochaliśmy nie za brutalne riffy i nieziemskie szybkości. Jeśli już, to za niezwykły kontrast między elementami ciężkimi i tymi akustycznymi. Misterne budowanie klimatu, przy jednoczesnym znajdywaniu w skrajnościach harmonii i uzupełniających się elementów. Jasne, te przejścia od growlowych partii, po czysty, delikatny, ale wciąż pełen siły wokal, robiły spore wrażenie. Ale Szwedzi z Opeth i dzisiaj mają dość argumentów, by rzucić na słuchaczy dźwiękowy urok. Dajmy im szansę i pozwólmy być „pierdolonymi progrockowcami”.
Paweł Lach