Mam niesłychanie budującą wiadomość: plotki o końcu świata, bez względu na to, z której strony dochodzą, są mocno przesadzone! Jestem zwolennikiem teorii, że dopóki muzyka będzie ludzi łączyć i nieść im radość, planeta Ziemia jest bezpieczna. A na wrocławskim rynku zobaczyłem coś, co wzmocniło tę nadzieję i wywołało u mnie autentyczne wzruszenie – tłumy ludzi w różnym wieku, reprezentujące różne subkultury i mające rozmaite upodobania, które zjednoczyła muzyczna idea, zresztą tak bliska sercu nas wszystkich, bo z gruntu rockowa. Gdy widzi się całe rodziny, grupy radosnej młodzieży, albo siwowłose pary, pamiętające doskonale początki rock’n’rolla, potrafiące wspólnie świetnie się bawić, to cieplej robi się na sercu. Kiedy wszyscy wielcy rocka kiedyś odejdą z ziemskiego padołu, by wzmocnić szeregi niebiańskiej orkiestry, ich spuścizna pozostanie żywą i będzie wciąż poruszać tłumy. 1 maja utwierdziłem się w tym przekonaniu. Dziękuję zatem organizatorom „Thanks Jimi Festival” za podtrzymanie kruchej wiary w ludzkość! Wcale nie przesadzam. Z relacji znajomych, telewizyjnych migawek i prasowych doniesień miałem w głowie oczywiście jakiś obraz tego, co może mnie czekać. Ale i tak rzeczywistość pozytywnie mnie zaskoczyła. Czy już Dostojewski nie pisał, że nie ma nic bardziej niezwykłego od niej?
Od rana na ustawionej na wrocławskim Rynku scenie – dodajmy pięknej, barokowej w kształtach, doskonale pasującej i do charakteru imprezy, i klimatu starówki – przewijało się wiele znakomitości gitary (i nie tylko). Wszystkim dyrygował Leszek Cichoński, pomysłodawca festiwalu. Można było posłuchać m.in. Roberta „Litzę” Friedricha, Wojtka Hoffmana (Turbo), Sebastiana Riedla (Cree), Wojciecha Pilichowskiego, Dariusza Kozakiewicza (Perfect), Wojciecha Kordę (Niebiesko – Czarni), a także gości z zagranicy, by wymienić Chrisa Jaggera (brata słynnego Micka z Rolling Stones), czy uznawanego za najszybszego gitarzystę świata Angelo Batio. Popisy tego ostatniego, zwłaszcza z dwiema, połączonymi gitarami, mogły budzić podziw. Kto chciał – jak najbardziej w duchu upamiętnienia Hendrixa – mógł nauczyć się grać „Voodoo Child” lub „Little Wing”. Najwięcej emocji wzbudziło pojawienie się na scenie Erica Burdona, legendarnego wokalisty The Animals, który odśpiewał „Dom Wschodzącego Słońca”. Podczas próby bicia rekordu do gitarowej orkiestry dołączył Steve Vai – także powitany gorącymi owacjami. I choć chmury zaczęły zbierać się, a ostatecznie deszcze rozpadał się na dobre, nie przeszkodziło to w przebiciu poprzedniego wyniku. „Hej Joe” zagrało tym razem 7344 gitarzystów! I dodajmy – przynajmniej jeden saksofonista, który stał niedaleko mnie.
Piękny jest widok tysięcy gitar wzniesionych ku deszczowym niebiosom. Angelo Batio wrzucił na swoim oficjalnym fanpag’u, zdjęcie w tle dokumentujące to wydarzenie. Chris Jagger nie rozstawał się z komórką, kręcąc wszystko z uśmiechem na ustach. Radość widać było na twarzach wielu. I wcale nie musicie grać na wiośle, by poczuć podobne emocje. Ci, którzy po pobiciu rekordu przestraszyli się deszczu, uciekli. Reszta mogła jeszcze zagrać na koniec chociażby „Wild Thing” zespołu The Troggs, jeden z tych kawałków, które w latach 60. zdefiniowały termin „rock”.
W deszczu, wraz z tłumem pielgrzymujących miłośników dobrej muzyki, upłynął mi spacer na wrocławską Wyspę Słodową. Nieprzyjazna aura nie pomogła Arce Noego, a potem Luxtorpedzie – pod sceną jeszcze ludzi niewielu, ale emocje jak najbardziej na wysokim poziomie. Dzieciaki oczywiście dały czadu. Punkowe hymny w ich wykonaniu naprawdę mogły się podobać. Litza nie omieszkał wspomnieć o Lechu Janerce, Wrocławianinie, jako jednej ze swych największych inspiracji. „Powinności kurdupelka” z pierwszej, doskonałej i jedynej płyty Klausa Mitffocha, zadedykowana została właśnie jemu. A potem było już spotkanie z energetyczną Luxtorpedą, której udało się rozruszać publikę. Było sporo klasyki (by wymienić „Hymn”, „Wilki dwa” i „Autystycznego”). Ale fani dobrze reagowali też na nowe kawałki z trzeciej płyty, która ponownie podbija listy sprzedaży. Była zatem radiowa „Mambałaga”, a Litza nie omieszkał wyjaśnić po konsultacjach z drugim gitarzystą, jakie chwyty są niezbędne do zagrania tejże.
Wspaniale zabrzmiała również plejada bluesowych i rockowych muzyków, którzy pod wodzą Leszka Cichońskiego pozwolili sobie na interesujący, pełen improwizacji występ. Fajnie ten Jagger śpiewa, chyba nawet lepiej od brata. To był także przedsmak jamu, jaki odbył się w jednym z wrocławskich klubów już po zakończeniu koncertu.
Uriah Heep dał pokaz siły i witalności klasycznego hard rocka. Jeśli ktoś myślał, że starsi panowie nie są w stanie wykrzesać z siebie tej energii, którą emanowali u zarania lat 70., musiał pokajać się i przepraszać na kolanach. Ich muzyka wciąż skrzy się od emocji i porusza – ucieszyli zarówno długowłosych młodzieńców w katanach pokrytych naszywkami metalowych kapel, jak i trzymające się za ręce pary, które z rozrzewnieniem wspominały swą młodość. Klasyki w postaci „Gypsy”, czy „July Morning” zabrzmiały bardzo świeżo. Publika reagowała żywo na dawne hity, ale i gdy muzycy sięgali po nowsze rzeczy (w tym kawałek z zapowiadanej dopiero płyty) emocje „nie siadały”. Bernie Shaw nie oszczędzał gardła i wpadał w wysokie rejestry z godną podziwu precyzją. Mike Box sypał solówkami jak z rękawa i uprawiał widowiskową pantomimę rąk, jakby próbował pochwycić przelatujące świetliki (obecni wiedzą o co chodzi). Całość, z mocną sekcją rytmiczną i szczyptą progresywnej magii, podawanej przez klawisze, stanowiła energetyczną i porywającą mieszankę. Jeśli ktoś by chciał złożyć rockowych gigantów w formalinie i prezentować, jako muzealny eksponat, powinien popukać się w głowę. Niechaj młodzi się uczą od starszych, jak wydobyć z elektrycznych instrumentów ekstrakt rockowej mocy.
A potem, już po zapadnięciu zmierzchu, na scenie pojawił się Eric Burdon – jego głęboki, zmysłowy, głośny, bardzo „czarny” głos był jednym ze znaków rozpoznawczych brytyjskiej rewolucji spod znaku rhymt’n’bluesa. The Animals należą z pewnością do tych zespołów, które otworzyły przed muzyką rockową nowe wrota. Czy można – mając za sobą ponad pięćdziesięcioletnią karierę sceniczną – wciąż intrygować słuchaczy? Można! Czy po pół wieku muzycznych zmagań, nie gubi się świeżości i autentyczności? Wcale! Zwykle otwiera mi się nóż w kieszeni, gdy stare wygi (a zwłaszcza młodsi naśladowcy) zmieniają kanoniczne wersje dawnych hitów. A Burdonowi wszystko można wybaczyć – i rytm reggae w „Don’t Let Me Be Misunderstood”, i mocniejszą, niemal hard rockową wersję „We Gotta Get Out of this Place”, a nawet swingujące zakończenie „Domu wschodzącego słońca”. Wielkie przeboje Animalsów kupuję bez słowa skargi i w takich aranżach. Powiedzieć, że głos Erica dojrzał, byłoby nieporozumieniem – wszak nigdy nie był młodzieńczy, zawsze za to pełen pasji, o specyficznej barwie wprost z murzyńskiego chóru, podśpiewującego w jakimś skleconym z desek kościele w Alabamie, skąd roztacza się bezkresny widok na pola bawełny. Dzisiaj ten głos jest po prostu inny, niż w latach 60., ale wciąż hipnotyzujący. Dodam, że Burdonowi towarzyszył na scenie znakomity zespół. Choć średnia wieku przekraczała granicę, która wyznacza teraz próg emerytalny w Polsce, to pogratulować należy panom feelingu i sił. Wszystko zabrzmiało szlachetnie, a ze sceny płynął blues, rock, funk i soul, z pewnością docenione przez koneserów. Perkusista i bębniarz oraz wspomagający ich od czasu do czasu Burdon, nadawali tym wykonaniom mocy.
Byłem świadkiem rozmowy dwóch młodzieńców oczekujących na koncert gwiazdy, podczas której jeden zapytał drugiego, czy zna coś poza „The House of the Rising Sun”? Nie znali. Cóż, pora nadrobić zaległości – ja też mam w tym temacie drobne braki, bo przecież Eric nie odcina wyłącznie kuponów od wielkiej sławy The Animals, ale wciąż tworzy własną muzykę.
Steve Vai był z pewnością najważniejszym gościem festiwalu – biorąc pod uwagę zwłaszcza gitarowe konotacje imprezy. Muzyk dał bardzo żywiołowe show, w którym nie brakowało instrumentalnych popisów. Jego występ porusza więcej zmysłów, niż tylko słuch. Na scenie Vai tańczy ze swoją elektryczną kochanką, tuli ją, kopuluje z nią, traktuje z wdziękiem i brutalnością. Występ artysty mógł porywać i energią, i klimatem – zwłaszcza tych, dla których gitara jest czymś więcej niż przedmiotem. Muzyk oddał hołd Hendrixowi, prezentując własną wersję „Little Wing”, w której też zaśpiewał. No i popisał się „kosmicznym” kostiumem, pożerającym sporo energii – wspaniale nam Steve jaśniał w ciemnościach, trochę jak monstrum z kosmosu.
Piękny jest Wrocław, także za sprawą tego festiwalu. Świetna lokalizacja pozwala połączyć artystyczne doznania ze zwiedzaniem urokliwych zakątków miasta. Z wyspy Słodowej roztacza się cudowny widok – zwłaszcza nocną porą – na Uniwersytet i malowniczo położone nad Odrą kamienice. No i o przysłowiowy rzut beretem mamy Ostrów Tumski, gdzie warto się przespacerować. Bo żeby poczuć klimat tego festiwalu, trzeba też trochę się rozejrzeć, poczuć, posmakować. Pełno wszędzie gitarzystów – spotkacie ich nie tylko na Rynku, ale i Placu Solnym, czy Placu Dominikańskim. Gdy przechadzamy się uliczkami Starego Miasta, zewsząd słychać dźwięki instrumentów, wypuszczane przez zmierzających pod scenę młodych ludzi. Cudownie! I uwierzcie mi, że to nie materiał sponsorowany przez miasto Wrocław, czy organizatorów, a wyraz autentycznego oczarowania atmosferą imprezy. Ja zakochałem się w tym mieście dzięki niesamowitemu „Thanks Jimi Festival”. Myślę, że nie jestem jedyny. A że muzyczna majówka trwa we Wrocławiu jeszcze przez kolejne dni, jest to jedna z najciekawszych opcji na spędzenie długiego weekendu. Pomyślcie, czy nie warto byłoby wybrać się tam za rok.
No i muszę jeszcze pozdrowić wszystkich gitarzystów z 9. Bocheńskiego Autokaru Gitarzystów, a zwłaszcza organizatora tego wyjazdu, Krzysztofa „Kodera” Koszmidera. Dzięki podobnym entuzjastom – co wieszczyłem na początku – świat nie zginie, a już na pewno rockowy świat. Podróż z miłośnikami gitarowej muzyki sprawia, że człowiek może naładować się pozytywną energią. Do Wrocławia zmierzają zresztą 1 maja z całej Polski rozliczne autokarowe pielgrzymki. Najlepiej zabrać się z jedną z nich.
Istnieją być może festiwale, gdzie scena gości jaśniejsze gwiazdy (inna sprawa, że część z nich świeci odbitym blaskiem takich sław jak The Animals czy Uriah Heep właśnie), gdzie wszystko jest większe i z pozoru lepsze. Ale takiego klimatu jak we Wrocławiu nie ma nigdzie.
Paweł Lach, RockMagazyn, 7 Maja 2014