Dwukrotnie miałem już przyjemność słuchać Raya Wilsona na żywo. Oba występy w plenerze – na dużym festiwalu. Pierwszy z orkiestrą, która wzbogaciła i uszlachetniła piosenki z repertuaru Genesis, jego liderów (choć to „uszlachetniła”, to złe słowo, bo same w sobie są majstersztykami) jak i samego Raya. Drugi natomiast odbył się już w decydowanie rockowym składzie, choć także wśród wielotysięcznego tłumu, na wolnym powietrzu. Tym razem otoczenie było zgoła odmienne – stadionową festiwalową przestrzeń, pełną parasoli z reklamami piwa i ludzi, którzy niekoniecznie zjawili się, by Raya posłuchać, zastąpiły dużo bardziej dostojne wnętrza. Mogłoby się wydawać, że piękna sala Filharmonii im. Karola Szymanowskiego w Krakowie nie jest miejscem odpowiednim na rockowy koncert. Siedzenia i nobliwa atmosfera być może nieco tłamszą zakusy na żywszą zabawę, ale sprzyjają z kolei skupieniu się na muzyce.
Dwukrotnie ludzie poderwali się z miejsc i ruszyli mocno w tany. Chcecie obstawiać kiedy? Momentów dobrych do tego było co najmniej kilka, ale stało się tak przy „Solsbury Hill” z repertuaru Petera Gabriela (piosenka, przy której wybitnie nogi rwą się do tańca); publika nie mogła też wytrzymać już pod koniec występu i dała się porwać podczas „Land of Confusion”, jednego z najkwiększych hitów Genesis lat 90. Oczywiście nie mogło się obyć bez wspólnego zaśpiewu „Ooo” w refrenie, a jakże. A z mocnych, dynamicznych kawałków bardzo dobrze wypadło też „Jesus He Knows Me”, albo największy przebój z repertuaru Stilskin, czyli „Inside”.
Ale ci, którzy szukali troszkę wyciszenia, też mogli znaleźć sporo pięknych klimatów. A chociażby zagrany niemal na wstępie „Another Day In Paradise” Phila Collinsa. Bardzo dobrze wypadły mniej oczywiste piosenki, nie tak bardzo osłuchane, jak wielkie przeboje Genesis i jej liderów. Przejmująco zabrzmiał „The Actor”, znak, że Ray ma dar nie tylko do świetnego interpretowania, ale też pisania wspaniałych utworów. Albo taka „Sara” – niejedna dziewczyna o tym imieniu mogłaby się z miejsca w Rayu zakochać. A poza tym bardzo przekonująco zagrane zostały piosenki z „Calling All Stations”, czyli kawałek tytułowy oraz wielkie przeboje z tegoż krążka, „Congo” i oczywiście „Not About Us”, który w sali Filharmonii Krakowskiej zabrzmiałby chyba lepiej w nieco bardziej stonowanym aranżu.
Co jeszcze należałoby wymienić z tego długiego – łącznie z bisami dwu i półgodzinnego – koncertu? Mnie urzekło wykonanie „Ripples”, być może dlatego, że uważam „Trick Of the Tail” Genesis, z której utwór pochodzi, za jedno z rockowych arcydzieł. Spokojna ballada, z piękną melodią i magiczną, rozbudowaną partią, w której muzycy towarzyszący Wilsonowi troszkę odlecieli w przestworza, a przynajmniej pod sufit sali. Ale najwspanialsze i trochę zaskakujące były przede wszystkim bisy. Brawurowego, nieco szalonego wykonania „Mamy” mogliśmy się oczywiście spodziewać. Ale gdy Ray przy owacjach publiczności wyszedł po raz drugi, wtedy słuchacze dostali prawdziwą wisienkę na torcie, mianowicie „Wish You Where Here” Pink Floyd, potraktowaną oczywiście akustycznie, jak pierwowzór. Co ciekawe, jeden z największych przebojów wszech czasów został zaśpiewany przez gitarzystę, Ali Fergusona. Potem także i Steve Wilson, starszy brat bohatera wieczoru, pochwalił się niebanalnymi możliwościami wokalnymi, odśpiewując „One” z repertuaru U2. Znakomite, kameralne zwieńczenie udanego koncertu. A Ray potwierdza, że ma głos, który przyciąga słuchaczy i kruszy ich serca.
RockMagazyn, 10 Lutego 2015
fot. Dariusz Ptaszyński