Niektórzy kpią sobie z Morbid Angel, zwłaszcza internetowi „eksperci”. Podobno się skończyli, od dawna nie nagrali naprawdę dobrej płyty, pozwalają sobie na dziwne muzyczne eksperymenty, a Dave Vincent zaczął zakładać wdzianka z lateksowymi elementami. To tylko niektóre z bardzo „poważnych” zarzutów, które mają ich zdyskredytować w oczach metalowych maniaków.
Hmm… Wszystko to być może i prawda, ale czy cokolwiek jest w stanie przesłonić nam bezsprzeczny fakt, że stworzyli parę albumów, które zdefiniowały death metal i do dziś mogą stanowić niedościgły wzorzec? Za to należy się im szacunek, pomnik ze spiżu (choć sami postawili sobie trwalszy) i dozgonne pokłony długowłosych wyznawców. Mało tego! Daj Boże – czy raczej Belzebubie, tudzież inny rogaczu – setkom śmierć metalowych kapel jedną taką płytę, jak ich najsłabsza. Opluć, zniszczyć, ściągnąć z piedestału ku uciesze gawiedzi… Sukces zwykle kole w oczy i chyba Morbid Angel za długo utrzymywali się na szczycie, bo niektórzy znudzili się ich panowaniem. Być może ktoś wyobraża sobie, że wierności ideałom polega na siedzeniu w zapleśniałej krypcie i wydawaniu kaset demo w limitowanej liczbie kilkunastu egzemplarzy, najlepiej do 18, wszak to suma trzech szóstek. W porządku, rozumiem, ma to sens. Są tacy, którzy pozostają wierni podobnym ideałom i dzięki nim, podziemie ma się dobrze. Ale dróg służenia ekstremalnej sztuce jest wiele.
Co by nie mówić, Morbid Angel najpełniej wykorzystywali spektrum dostępnych w death metalu klasycznych patentów, ustanawiając granice stylu, pokazując, że można zabrzmieć mocno i z gruntu przebojowo, bez pójścia na komercyjne kompromisy. Z każdą płytą rozwijali się, a penetrując różne ścieżki na bezdrożach hałasu, nie zeszli na manowce (choć zbliżali się do przepaści). Daleka było droga od pierwszych, siermiężnych demówek, prezentujących brudny thrash, pod deathmetalowy kanon. Niemniej bogowie z Florydy wciąż są pełni siły i pasji, podczas gdy wiele kapel odeszło w niepamięć. Płyty Morbid Angel to abecadło metalu ekstremalnego – dosłownie, wszak tytuły ich albumów zaczynają się od kolejnych liter alfabetu. Nie było takiego zamierzenia, spostrzegli się po prostu, że nazwy wczesnych oficjalnych krążków przypadkiem zaczynają się od a i b zatem wystarczyło kontynuować zabawę. Kalambury ze słuchaczami jeszcze nikomu nie zaszkodziły, a porządek w nazewnictwie ma swoje plusy: ucina kłótnie przy piwie, podczas których fani metalu lubią się sprzeczać o tak ważne kwestie, jak chociażby chronologia dyskografii danej kapeli.
Ja też nie cenię wszystkich ich płyt tak samo, są takie, które podobają mi się mniej. Ale ABC to jazda obowiązkowa, mus, kanon, dźwiękowa Biblia Metalu – i tego żadna siła nie zmieni, nawet piekielna. Kolejne albumy można oceniać wyżej lub niżej, ale przecież ekipę kierowaną przez Treya Azagthotha, nie stać na nagranie rzeczy miałkich. Rozumiem, kręci nieco nosem na późniejsze dokonania, zestawiając je z początkowymi majstersztykami. Sądzę jednak, że nie wynika to z rzeczywistego spadku jakości samej muzyki. Istnieje po prostu zauważalny trend wśród fanów najbardziej śmiercionośnej muzyki, by okres końca lat 80. i początku 90. zwyczajnie gloryfikować. Nic w tym dziwnego. Wtedy wszystko było jeszcze nowe, zaskakujące, hipnotyzujące swą pierwotną siłą, a granice tego szaleństwa nie zostały jeszcze określone.
Powiedzmy sobie wprost – Morbid Angel mogą nagrywać płyty wzbudzające dyskusje, także w negatywnym tonie, ale na żywo są wciąż znakomici. Precyzyjni, mocni, hipnotyzujący. Wiem, bo widziałem ich ostatni koncert w Krakowie i określiłbym swój stan, jako amok. To prawda, zagrali przede wszystkim dużo klasyki, kładąc akcent na szlagiery z „Altars of Madness”. Ale oni doskonale wiedzą na co fani czekają. Ktoś może to odczytać właśnie jako akt słabości. Gdyby wciąż nagrywali rzeczy dorównujące dawnym artystycznym szczytom, nie musieliby sięgać do przeszłości. Mnie to jednak nie przeszkadza. Niech młodzi wytyczają nowe ścieżki i zaskakują nas innowacyjnością. Nawet gdyby Morbidzi mieli wciąż przypominać swoje „The Best Off” z początku lat 90. pewnie nikt by się nie obraził.
W trakcie nadchodzącej trasy koncertowej, dla upamiętnienia 20 rocznicy wydania płyty „Covenant”, Morbid Angel zamierzają zagrać w całości płytę jubilatkę! To wydarzenie bez precedensu. Pomijając zasadność i wartość takich zabiegów, wybór nie mógł być lepszy. Można się oczywiście spierać, którą z płyt należałoby uznać za najwybitniejszą w historii death metalu, a kompromisu sobie nie wyobrażam. Kandydatek jest zresztą wiele, szukać by trzeba w Stanach (wśród bagien Florydy zwłaszcza), w Anglii, w Szwecji, nawet Polska mogłaby zgłosić swojego pretendenta do tytułu. „Covenant” to jeden z oczywistych typów. Bez przesady można stwierdzić, że trzeci album Morbid Angel to najlepsza z możliwych definicji death metalu. Jest tutaj dosłownie każdy element, za który kocha się ten gatunek (często też nie rozumie, czy odrzuca), a jednocześnie dość muzycznego artyzmu, by zamknąć usta każdemu krytykowi, który u zarania stylu kpił sobie z jego brutalnej siły i szybkości, nazywając chaosem, czy przyrównując do pracy piły mechanicznej lub wirnika pralki Frania. W roku 1993, kiedy płyta się ukazała, death metal był już stylem dojrzałym, choć wciąż świeżym (dziwnie to brzmi, prawda?), który przez kilka lat funkcjonowania doczekał się płyt kanonicznych i modelowych oraz podzielił się na kilka odnóg i trendów, nieśmiało jeszcze zarysowanych, ale wytyczających już nowe horyzonty rozwoju (i regresu).
Gdybym miał na przykładzie jednej płyty wytłumaczyć komuś, czym death metal jest, wybrałbym właśnie „Covenant” Morbid Angel. To po prostu doskonały punkt odniesienia, album ideał, z pomocą której można prowadzić wykłady na uniwersytetach dla metalowców. Po niesamowitym, głównie za sprawą magicznej, mrocznej aury i dźwiękowej przestrzeni „Altars of Madness” i cięższym, dojrzalszym, ale wciąż wściekłym „Blessed Are Sick”, przyszła pora na Opus Magnum. Już dwa wymienione wyżej albumy, to dość, by zapisać poważną kartę w encyklopedii metalu. Kolejna płyta była krokiem na sam szczyt i jednocześnie osiągnięciem maksymalnego pułapu. Wydana przez wielką wytwórnię, wsparta konkretną promocją, okazała się komercyjnym sukcesem, zdobytym – co należy podkreślić – bez pójścia na kompromisy. Niesamowicie energetycznie, z pasją i jadem zabrzmiały „Rapture”, czy „Lions Den”, absolutne hity deathmetalowego grania. Stworzone do moshu „Vengence Is Mine”. Wolne, dostojne, ultra ciężkie, doomowe „World of Shit (The Promised Land)”. Klimatyczny przerywnik w postaci „Nar Mattaru”, by złapać oddech. Nawet powrót do starych czasów, czyli brzmiący slayerowo i zgoła odmiennie od reszty „Angel of Disease” ma swój urok. A na koniec oplatający słuchacza skrzydłami mroku hymn w postaci „God of Emptines”, z teledyskiem tak wesoło komentowanym kiedyś na MTV przez Beavisa i Buttheada. Wszystko w satanistyczno – mrocznej konwencji tekstów, z klasyczną okładką, prezentującą niezbędnik parającego się czarną magią adepta. Ktoś jeszcze nie wie, czym jest śmierć metal? No to proszę: 40 minut w odpowiedniej oprawie wystarczy, by się dowiedzieć. A jednocześnie to nie tylko deathowa płyta, ale po prostu klasyczny, metalowy album, mający spore szanse spodobać się osobie stroniącej od ekstremy. Są riffy lepsze i gorsze oraz takie, które pozostaną nieśmiertelne – „Covenant” dostarcza nam całej armii nieumarłych tematów.
A zatem zamiast narzekać, należy przekonać się na żywo, czy wszystko nadal odpowiednio naoliwione w metalowym czołgu. Machina jesienią przejedzie przez Polskę. Jeńców nie będzie, tylko poddane śmierci zastępy, które zawrą przymierze z Mrocznymi Bogami. Trawiony śmiertelną chorobą anioł rozwinie swe błoniaste skrzydła w gdańskim „B90″, w warszawskiej „Progresji” i katowickim „Mega Clubie”. Nie ma lepszego sposobu na spędzenie jesiennego wieczoru.