Bardzo lubię okres w twórczości Black Sabbath, kiedy za mikrofonem stał Tony Martin. Mógłbym wymienić przynajmniej kilka piosenek z tamtych lat, które zasługują na trwałe miejsce w historii hard rocka. To kawał niezłej muzyki, choć fani i krytycy raczej kręcą nosem.
Żeby było jasne – najprawdziwszy Sabbath, to ten z Ozzy’m Osbournem oczywiście i pierwsze kanoniczne płyty z lat 70., których moc nie przeminie wraz z kolejnymi wiekami. Tego nie śmiem kwestionować i nikt nie powinien. Nie zapominam oczywiście o ś.p. Ronniem Jamesie Dio, który dołączywszy do kapeli u zarania lat 80. przyniósł z sobą ożywczy powiew dźwiękowej magii Rainbow. Nie oznacza to jednak, że deprecjonowanie nagrań z Martinem, a często tak się dzieje, jest zasadne.
W moim przypadku działa zapewne sentyment, czego wyprzeć się nie mogę. Gdy byłem jeszcze dzieciakiem, wpadła mi w ręce kaseta magnetofonowa ze składanką The Sabbath Stones, zawierająca obszerny wybór nagrań z okresu od albumu Born Again (1983) po Forbidden (1995), a więc z czasów częstych zmian na stanowisku wokalisty i jednocześnie artystycznych wahań formy. Największy nacisk na The Sabbath Stone położony został oczywiście na piosenki z lat stosunkowo długiej współpracy Black Sabbath z Tony’m Martinem właśnie. A zatem nie diaboliczna charyzma Ozzy’ego, ani też epickość głosu Dio uwiodła mnie jako pierwsza, lecz siła i urok takich hard rockowych, melodyjnych ciosów jak Headless Cross czy Valhalla.
Aby podejść bez uprzedzeń do różnorodnego całokształtu twórczości Black Sabbath, należy chyba przyjąć założenie, że współpraca z kolejnymi wokalistami otwierała całkiem nowe rozdziały w historii zespołu i nie należy ich porównywać ze sobą. Co można zarzucić niektórym płytom z okresu, gdy Tony Martin śpiewał z Sabbath? Być może koniunkturalizm, chęć przypodobania się słuchaczom i poszukiwanie aktualnych trendów (choć z grzechów tych powinien tłumaczyć się raczej niekwestionowany lider zespołu, czyli Iommi). Nie przyniosło to zamierzonego efektu, bo komercyjnie Black Sabbath w drugiej połowie lat 80. i na początku lat 90. wcale nie wypadał dobrze, a na pewno dużo gorzej, niż w okresie prosperity.
Być może z dzisiejszej perspektywy trudno nam zrozumieć, dlaczego zespół, który był ojcem heavy metalu i sam tworzył kanony, próbował swego czasu się zmieniać, przypodobać innym, na silę aktualizować swoją muzykę i udawać własnych epigonów. Powiedzmy sobie jednak wprost – w tamtych czasach szacunek dla starszych nie był w modzie, a rockowa scena wyglądała inaczej. Albo szło się do przodu, albo zmieniało w dinozaura, który nie mógł liczyć na popularność, jedynie życzliwą pamięć starych fanów, odwiedzających metalowy Park Jurajski z powodu sentymentów. Dzisiaj to nie do pomyślenia. Wszyscy nagle chcą być „oldschoolowi”, a rockowe małolaty wyciągają z szafy katany i podarte spodnie ojców, używają starego sprzętu, by zabrzmieć klasycznej. Cóż, wszystko się zmienia.
Płyta Eternal Idol (1987), pierwsza z Martinem, to wyraźny ukłon w kierunku ówczesnych kanonów pop metalu, których strażnikami były takie zespoły jak Bon Jovi, Def Leppard czy Europe. Trochę to zbyt gładkie, za mało zadziorne, choć znaleźć można na płycie ślady dawnej chwały, jak choćby kawałek tytułowy – zdecydowanie wolniejszy, miejscami balladowy, kroczący dostojnie, przywołujący doomowe niemal, mroczniejsze klimaty.
W latach 90. z kolei, gdy rockowa fala młodych zespołów uderzyła z wielką siłą, Black Sabbath szukali swej nowej tożsamości, z jednej strony sięgając do swych korzeni, z drugiej uaktualniając brzmienie. Płyty Cross Purposes (1994) i Forbidden (1995) są tego najgłębszym dowodem. Materiał na nich zawarty jest tyle różnorodny, co niespójny i nierówny. Obok rzeczy świetnych, zdarzają się zespołowi utwory słabsze. Na pierwszej napotykamy piosenki, w których Black Sabbath jakby chcieli przypodobać się ówczesnej rockowe ekstraklasie z Guns’n’Roses na czele, albo z przeżywającymi swą drugą, a raczej trzecią młodość Aerosmith czy nawet… Alice In Chains (te wielogłosy w Virtual Death).
Na Forbidden natomiast – brawa należą się za okładkę ze Śmiercią w roli głównej – usłyszymy w jednej z piosenek rapującego Ice’a – T, co dla jednych może być ożywieniem znanej formuły, dla innych (w tym mnie) zupełnie niepotrzebnym dodatkiem. Ale są tutaj i takie perełki jak Kiss of Death, gdzie w bardzo udany sposób Sabbath łączą różne klimaty. Cudownie w tej piosence brzmią na pierwszym planie akustyczne gitary, a w tle smyki, które w zestawieniu z melodyką wokalu dodają całości uroku, by przeobrazić się w monumentalną hard rockową katedrę, ufundowaną na gitarowych riffach i uderzeniu perkusji.
Mimo wszystko Black Sabbath posiedli w tamtych czasach wiele atutów – wciąż niesamowita „ręka”, jaką Iommi miał do wymyślania powalających riffów, gama znakomitych muzycznych indywidualności i Martin za mikrofonem, który dysponował głosem ciepłym, melodyjnym, ale też pełnym mocy i wielkiej skali. Dzięki temu, obok zestawów lepszych i gorszych piosenek, udało się stworzyć dwie płyty, które należy uznać za niezłe, jeśli nie świetne.
Na pierwszej z rzeczonych, czyli Headless Cross (1989) znajdziemy przynajmniej dwa utwory, które robią do dziś spore wrażenie i możne je uznać za majstersztyki hardrockowego grania. Mowa w pierwszej kolejności o kawałku tytułowym, który poprzedza posępny, mroczny wstęp przywodzący na myśl muzykę filmową z horroru (The Gates of Hell). Potem przychodzi czas na mocne wejście perkusji Cozzy’ego Powella oraz doskonały, posuwisty, ciężki, ale i chwytliwy riff gitary Iommiego, uzupełniany miejscami przez klawiszowe plamy. Do tego pełen pasji śpiew Martina, który przechodzi płynnie od niskich, nastrojowych partii po brawurowe ataki na wysokie dźwięki w refrenach. Nareszcie słyszymy metal, owszem, w bardzo melodyjnym wydaniu, ale to jednak rzecz, która ma swój kaliber. Całość została ubrana w odpowiedni teledysk, na którym odziany w czarne skóry zespół, pręży się nocą na tle średniowiecznych ruin, gdzie ociosywano tytułowy krzyż. To lubimy!
Kolejne mini arcydzieło na płycie to When Death Calls. Delikatny na wstępie, niespieszny, pełen niepokojącego klimatu. Za sprawą monumentalnego riffu kompozycja nabiera mocy i zapada w pamięć. Znakomite wykorzystanie kontrastów pomiędzy oszczędnością a rozmachem, subtelnym traktowaniem dźwięków a silnym, rockowym uderzeniem. Do tego solo gościa specjalnego – Briana Maya z Queen. Wyszedł metalowy hicior.
Reszta kawałków z płyty niby nie zachwyca, ale jednocześnie jest dość wyrazista, by zapaść nam w pamięć. Weźmy za przykład Devil & Daughther o bardziej piosenkowej konstrukcji, ale podanej z wykopem. Wręcz popowo wypada Kill in the Spirit World – przynajmniej da się zanucić tę piosenkę przy goleniu. W Call of the Wild napięcie budują mocne uderzenia gitary w zwrotce, a choć całość mocno tkwi w oklepanych standardach melodyjnego hard rocka (te chóralne śpiewy w refrenie), to jednak się broni. Black Moon otwiera klasyczny riff w starym stylu i piosenka brzmi jak kolejny stadionowy hymn. Nigthwing zbudowano na podobnym patencie jak When Death Call, czyli skontrastowaniu spokojnej, klimatycznej zwrotki z mocnym refrenem. I wyszło niemal tak samo dobrze!
No i przede wszystkim na Headless Cross Iommi przypomniał sobie, że jest gitarowym bogiem – riffy są tu bardziej „mięsiste”, słychać te skrzące się od energii solówki. Obrazu całości dopełnia okładka, ascetyczna, ale odpowiednio złowieszcza. Biały, kamienny celtycki krzyż, zagubiony pośród jałowego pustkowia, za tło mający czerń nieba i spowity chmurami księżyc w pełni.
Trzecia chronologicznie płyta z Martinem, to niewątpliwie Magnum Opus dla Black Sabbath z tamtego okresu. Tyr (1990), bo o nim mowa, jest być może jedynym albumem tego składu, który wytrzymuje porównania z najlepszymi dokonaniami grupy. Co decyduje o jego wyjątkowości? Udało się stworzyć zwartą, przebojową całość, choć składają się na album różnorodne utwory i nastroje. Mamy tu podniosły klimat, mocne, monumentalne, ale zapisujące się w korze mózgowej riffy, a zarazem dobre melodie, akustyczne wyciszenia i ciekawe nawiązania do historii i mitologii nordyckiej, co u zarania lat 90. nie było jeszcze do cna zgranym motywem. Wszystko to Black Sabbath podali bez sztampy i niezamierzonej infantylności, jaka się przydarza współczesnym wykonawców z kręgu heavy / power metalu, penetrującym w swej muzyce i tekstach podobne rejony. Tyr to płyta, z której nie wybieramy lub odrzucamy poszczególnych piosenek, ale którą „kupujemy” w całości. I chociaż album brzmi klasycznie, z pozoru zachowawczo, nie trąci myszką. Może zresztą właśnie dlatego – zespoły próbując się przypodobać sezonowym modom, serwują nam często produkt z pozoru aktualny w dniu premiery, ale opatrzony krótkim terminem przydatności.
A płyty tej wciąż słucha się z wielką przyjemnością i bez uczucia, że jest dziełem zaprzeszłym. Anno Mundi (The Vision) wita nas spokojnym, nastrojowym wstępem, z wysokimi chórkami. Całości charakteru dodaje riff gitary. Klawisze tylko delikatnie pobrzmiewają w tle, dopełniając dzieło. The Law Maker jest szybki, z galopującym riffem, mieszczącym się doskonale w heavy metalowych kanonach. Epickie Jerusalem, z rozbudowanymi partiami klawiszy, pełne przestrzeni i pasji. Niesamowity The Sabbath Stone, prawdziwa perełka, która od razu nas uwodzi – ciężkie uderzenia gitary i z zaangażowaniem śpiewający Martin, przywołują w zwrotkach złowieszczy nastrój, by urzec melodyką refrenu. Znowu po mistrzowsku Sabbath zagrał tutaj dźwiękowymi kontrastami. I wydawałoby się, że nie można już lepiej!
Jeśli ktoś myśli jednak, że The Sabbath Stone to punkt kulminacyjny płyty, po którym następuje powolny spadek napięcia, bardzo się myli. Kolejne trzy utwory, składające się na mini suitę, swoisty ukłon w kierunku nordyckich wierzeń i wikingów, to małe dzieło rockowej sztuki. Zaczyna się od zawodzącego wichru i podniosłych klawiszy w instrumentalnym The Battle of Tyr, który wprowadza nas w krainę zamglonych mórz i starych opowieści. Balladowe Odin’s Court – tutaj wiatr nie przestaje zawodzić, a głos Martina i dźwięki gitary akustycznej wyczarowują z pomocą pięknej, prostej melodii klimat północnych sag, więżący nas w świecie średniowiecznej Skandynawii. Ale czarowne opowieści skaldów mają też swoją moc – w końcu zrodziły się, by opiewać czyny wojowników. Valhalla, wieńcząca mini suitę, to pokaz epickiego rozmachu. Prawdziwy hard rockowy hymn, zbudowany na szybkim tempie w zwrotce i ciężkim, metalowym riffie gitary oraz super przebojowym refrenie, podany w power metalowym niemal sosie. Do takiej Valhalli każdy chciałby trafić! Trudno też oprzeć się nuceniu jej magicznego refrenu.
Zaserwowane na koniec Feels Good to Me i Heaven In Black, stanowią dobre uzupełnienie całości. Pierwszy – singlowy zresztą – kawałek, to konwencjonalna dość ballada, ale trudno oprzeć się jej urokowi. Nic dziwnego, że została wybrana do promocji płyty. Drugi, z perkusyjnym szaleństwem Powella na początek, z konkretnym, hardrockowym riffem gitary, ma w sobie wiele z muzyki Rainbow. No i do tego okraszony został solidną solówką Iommi’ego. Wszystko to składa się na znakomitą heavy metalową płytę.
Warto dodać, że dyskografię Black Sabbath z Martinem dopełnia koncertowa Cross Purposses Live, która pozwala nam sprawdzić, jak wokalista radził sobie z klasyką z czasów Osbourne’a. Od czego warto zacząć? Może właśnie od składanki The Sabbath Stones. Wybór nierównomierny, nie do końca reprezentatywny, ale znalazły się na niej wszystkie utwory, których pominąć nie sposób. Jeśli wpadną Wam w ucho konkretne kawałki, pewnie łatwiej będzie sięgnąć po regularne płyty. Nie taki ten Sabbath z Martinem straszny, jak go malują.
Kiedy wszyscy cieszą się z powrotu Ozzy’ego, a przede wszystkim z dobrego albumu, jakim jest niewątpliwie płyta 13, przy jednoczesnym szacunku dla definitywnie zamkniętego (niestety) rozdziału z Dio w roli głównej, warto także pochylić ucho nad mniej oczywistymi płytami w dorobku zespołu, którego znaczenia dla sceny metalowej i rockowej w ogóle, nie da się przecenić.