IV edycja „Life Festival” – imprezy, która ożywia kulturalną przestrzeń Oświęcimia zwykle na przełomie wiosny i lata – i tym razem przyniosła wiele interesujących zjawisk, nie tylko muzycznych. Oczywiście fanów rocka mógł zainteresować zwłaszcza koncert Stinga (tym bardziej, że mocno wzbogacony o repertuar The Police), niemniej warto nadmienić, że festiwalowy karnawał rozgrywał się tradycyjnie na wielu polach. Spektakl teatralny z udziałem Zbigniewa Zamachowskiego, Wojciecha Malajkata i Grupy MoCarta, awangardowe popisy pianisty, Piotra Orzechowskiego (to w Oświęcimskim Centrum Kultury), zawody deskorolkowe połączone z hip-hopowym koncertem (oświęcimski Skatepark), bieg uliczny, nowy – wspaniały zresztą – mural, który ozdobił jedno z osiedli. I tym razem działo się wiele.
fot. Dariusz Ptaszyński
Być może ktoś przyjmie z niesmakiem fakt, że z dwóch piątkowych koncertów wybrałem ten, który z rockiem wspólnego miał tyle co nic, ale żałować nie mogę. Zresztą nie tylko ja miałem kłopot z rozdwojeniem się. Z kronikarskiego obowiązku wypada nadmienić, że tego dnia na oświecimskim MOSiR-ze pojawili się w kolejności: Poparzeni Kawą Trzy, Jamaram, Red Hot Chilli Pippers i Perfect Symfonicznie. Z relacji naocznych świadków wiem, że szaleni dudziarze z Red Hot Chilli Pippers, którzy ubrani w szkockie kilty grają oprócz własnych kawałków także żywiołowe przeróbki znanych rockowych przebojów, bardzo się podobali i rozgrzali publikę. Bardzo też możliwe, że kalifornijskie papryczki mają w sobie mniej energii od charyzmatycznych Szkotów. Sprawdźcie ich koniecznie, bo usłyszeć w ich wykonaniu „We Will Rock You” Queen, to podobno niezły szał. Piątkowego wieczoru na stadionie oświęcimskiego MOSiR-u główną gwiazdą był natomiast Perfect w swym symfonicznym wydaniu, czarując całkiem innym klimatem.
„Life Festival” otwarty był od początku na różne style i idee. Tegoroczna edycja rozwarła swe coraz szersze ramiona, by przygarnąć kulturę hip-hopową, z różnymi jej aspektami. Z powodu niesprzyjającej pogody zawody w nowo wybudowanym oświęcimskim skate parku nie mogły się odbyć, ale koncert, na którym pojawili się przedstawiciele czołówki rodzimej sceny był niezwykle udany. Spora ilość młodych widzów świadczyła o tym, że pomysł ze „Street Life” był strzałem w dziesiątkę. A i rockowe ucho może czasem odpocząć od gitarowego zgiełku. Podobać się mogli wszyscy (wyróżniłbym Diox-a, jednego z filarów Hi-Fi Bandy), ale niekwestionowaną gwiazdą tego dnia był O.S.T.R. wraz z Hadesem. Pojawili się na scenie w asyście dwóch DJ-ów i „żywej” sekcji rytmicznej, co podgrzało atmosferę. Wyluzowany, szczęśliwy z powody wieści o pojawianiu się drugiego potomka, O.S.T.R. nawiązał znakomity kontakt z publicznością. Dowód na to, że muzyka nie dzieli się na rockową i inną, tylko dobrą i złą, a w tym wypadku nie mogło być wątpliwości – było świetnie.
Sobota to oczywiste zwieńczenie festiwalu i najważniejszy z wszystkich koncertów. Future Folk zaprezentował góralsko-klubowe muzyczne wariacje, rzecz dla zwolenników stylu. Większe zainteresowanie rockowej publiki mógł wzbudzić za to ukraiński w swym rodowodzie Kozak System, łączący etniczne klimaty (podkreślone sekcją dętą) z mocnym uderzeniem i różnymi naleciałościami (od reggae i ska, po hip-hop). Żywiołowe to, pełne energii i na pewno oryginalne. Brodka, która pojawiła się na scenie po zespole, udowodniła nie po raz pierwszy, że dojrzała i świadomie już kroczy artystyczną drogą. Ubrana dość kosmicznie, w afro fryzurze, z gitarą w ręku, podarowała słuchaczom interesujący spektakl, łączący w sobie wiele stylów i klimatów, tych klubowych, funkowych, eksperymentalnych, ale też około rockowych. W pełnym słońcu, z oszczędnymi jeszcze światłami, nie mogło to zrobić takiego wrażenia, jak wieczorową porą, ale czuć było płynące ze sceny pozytywne wibracje.
Jeśli ktoś kręcił w sobotę nosem na brak ewidentnie rockowych akcentów, to w wypadku koncertu Raya Wilsona powinien być już usatysfakcjonowany. Ray powrócił do Oświęcimia – występował już na pierwszej edycji „Life Festival”, jako gwiazda. Wtedy przedstawił własne, wzbogacone o orkiestracje interpretacje piosenek z repertuaru Genesis, a także z solowego dorobku jego wokalistów. Tym razem też nie mogło zabraknąć takich piosenek jak „Calling All Station”, „Congo”, czy „Not Abaut Us”, co zresztą wydaje się oczywiste, wszak wszystkie pochodzą z płyty, w której nagrywaniu Ray brał udział. Na stadionie zabrzmiała „Mama”, w iście aktorskiej, nieco szalonej, ale trafionej w dziesiątkę interpretacji, czy pochodzący jeszcze z „gabrielowskich” czasów zwiewny „Carpet Crawler”. Wilosn był w znakomitej dyspozycji wokalnej i trudno naprawdę się dziwić, że w pewnym momencie Genesis poprosili go o współpracę. Ale utwory towarzyszącego wokaliście Stilskin także zabrzmiały ciekawie. Oczywiście najbardziej musiał się podobać największy z hitów grupy, mocny „Inside”. Warto dodać, że oprócz typowo rockowego instrumentarium na scenie znalazło się miejsce dla dwóch atrakcyjnych, a przy tym zdolnych skrzypaczek, wzbogacających brzmienie zespołu.
Nie po raz pierwszy Sting zawitał do naszego kraju. Niektórzy nawet nieco się zżymali, że gości w nim za często. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Aktualna trasa przebiega pod hasłem „Back To Bass” i wydaje się, że w tym wydaniu, z instrumentem w ręku, z rockowym składem przy boku, Stingowi najbardziej do twarzy. Uśmiechnięty, żartujący, wyluzowany – widać, że wciąż zachowuje artystyczną młodość. A sam koncert? Przekrojowy „The Best Of”, wzbogacony o utwory mniej oczywiste, przynajmniej dla tych, co znają go tylko z radiowych przebojów. Śpiewa znakomicie, zero wpadek. Do tego wciąż doskonale czuje bas – gra na nim oszczędnie, bez niepotrzebnej ekwilibrystyki, ale szalenie sugestywnie i rozpoznawalnie. Rozpoczął od „If I Ever Lose My Faith In You”, by rozbujać wszystkim skocznym „Every Little Thing She Does Is Magic”, z repertuaru The Police. No a zagrany potem „Englishman In New York”, był jednym z gwoździ programu. Roztańczona publiczność odśpiewała oczywiście chóralnie.
Gordon Sumner nie ograniczył się tylko do przebojów. Często wraz z zespołem improwizował, pozwalał sobie na zabawy. Muzycy – świetni dodajmy – mieli sporo swobody, więc momentami koncert przybierał formę jamu, co mogło się oczywiście podobać i tworzyło niezapomnianą atmosferę. Dowodem tego, że Sting nie poszedł na łatwiznę, były takie piosenki, jak „I Hung My Head”, czy „Heavy Cloud Nor Rain”, gdzie udało się skutecznie zachęcić ludzi do interakcji.
Świetna ekipa muzyków pozwalała Stingowi skutecznie przemieszczać się po repertuarze, z zachowaniem właściwego klimatu. Było bujające reggae, były siarczysty funk, był jazzowy i bluesowy polot. Była także rockowa moc, chociażby w zagranym na bis „Next To You”, z pierwszej, jeszcze mocno punkowej płyty Policjantów – klimat jak z początku działalności zespołu, gdy grywali w dusznych klubach, nie na stadionach. Zresztą z każdej płyty super tria zostało coś przypomniane, najczęściej w więcej niż jednej odsłonie. Największy entuzjazm wzbudził „Massage In A Bottle”, pełen energii i żywiołowy, czyli taki, jak powinien być, i tym razem ześpiewany z pomocą publiki. „Roxanne”, w nieco innej, w pewnym momencie spokojniejszej, rozimprowizowanej, dłuższej wersji, musiała się także podobać. Podobnie jak „De do do do, De da da da”, wciąż nie tracące nic ze swego radosnego klimatu i siły, porywające nogi do tańca. Było tego jeszcze więcej i nie może dziwić, że najbardziej znana i przebojowa płyta The Police – „Synhronicity” – doczekała się aż trzech reprezentantów: podszytych reggae „Wrapped Aroud You Finger” i „King of Pain” oraz ponownie odśpiewanego przez wszystkich „Every Breath You Take”.
Energia, moc, ale też klimat. Poczarował nastrojem w „Fields Of Gold”, które przeniosło wszystkich w rodzinne strony Stinga. „Desert Rose” przyniosło trochę orientalnego klimatu, zagrane na sam koniec, „Fragile”, z mocniej podkręconymi latynoskimi rytmami, zabrzmiało niezwykle nastrojowo. Było tego więcej. Sting zagrał blisko dwugodzinny set, zachęcany parę razy do bisów. Zabrakło może „Walkin On The Moon”, ale wracając z koncertu, mając nad sobą sierp księżyca, szło się te kilkanaście centymetrów ponad podłożem.
Paweł Lach, RockMagazyn, 1 lipca 2013