Chciałem napisać wprost i dosadnie, bez krztyny przesady, że rockowi weterani mają się znakomicie! Bez ojców założycieli muzyczny świat nie miałby sensu, byłby martwy i płaski jak dno słonego jeziora na pustyni w Utah. My wszyscy z nich. Młodzi grajkowie uczcie się, błagam. Bierzcie przykład z najlepszych, a Soundgarden i Eric Clapton zaliczają się do Ekstraklasy, co udowodniły koncerty w ramach Life Festival Oświęcim 2014.
Legenda grungu po raz pierwszy w Polsce. Eric po wielu latach nieobecności. Wciąż są drogowskazami na rockowej mapie do absolutu. Soundgarden pełni energii, z riffami, które można by umieścić w multimedialnej encyklopedii pod hasłem „rock”. Gdybym chciał skutecznie wytłumaczyć zagubionemu w buszu plemieniu, jaką siłę mogą mieć gitarowe przestery, zabrałbym lud z dzidami w rękach na ich koncert – pewnie skończyłoby się krwawą jatką w pogo. Na „Life Festival” jak za dawnych lat w Seattle, gdy liczyła się siła i szczerość muzyki, kiedy nic nie było udawane. Grunge „Is Not Dead”, panie i panowie!
A Eric Clapton to klasa sama w sobie. Mistrz i doskonały wianuszek otaczających go muzyków, grających z feelingiem, wyczuciem, klasą. Oni czują tę muzykę całym sobą i nic więcej nie ma znaczenia, bo bluesa nie należy zrozumieć, ale poczuć właśnie. Przez dłuższy czas koncertu Claptona miałem zamknięte oczy, bo przepływały przeze mnie dźwięki dające radość. Bóg, bez względu na to, jakim imieniem go nazywamy, dał ludziom tę prostą z pozoru muzykę, by niosła radość w największym zwątpieniu. Przekonuję się o tym zawsze, gdy słyszę bluesa na żywo. Doprawdy trudno mi pojąć, po co komuś narkotyki, morza alkoholu, psychoterapie. Szczęście może przynieść gitara, jeśli tylko wezmą ją do ręki odpowiedni ludzie.
Dobrze, tyle na razie w kwestii uniesień, do których jeszcze będzie okazja wrócić. Jeśli chodzi o reporterską skrupulatność, to należy odnotować, że piąta edycja Life Festival Oświęcim dobiegła końca i obfitowała – co stało się już tradycją – w wiele wydarzeń, nie tylko muzycznych. Ale skupiwszy się jedynie na tych dźwiękowych, nie ograniczających się bynajmniej do rocka, wypada mi stwierdzić, że ciekawie było już w środę, podczas koncertu Muzyczny życiorys Franka Sinatry, który odbył się w Oświęcimskim Centrum Kultury. Posłuchać piosenek Sinatry i swingowych standardów spopularyzowanych przez niego w orkiestrowej oprawie i z takimi wokalistami, to wielka przyjemność. No i od czasu do czasu warto odpocząć od rockowego hałasu, prawda?
Fani gitarowych dźwięków mogli jednak ucieszyć się już kolejnego dnia. Kto w czwartkowe popołudnie nie zameldował się tuż po 18.00 pod sceną umiejscowioną niedaleko oświęcimskiego skateparku (gdzie rozgrywały się zawody deskorolkowe), miał czego żałować. Tym bardziej, że mocne akcenty było słychać już od samego początku. Po pierwsze zwróćcie uwagę na kapelę kryjącą się pod nazwą Mama Selita. Jeśli lubicie Rage Against the Machine, Red Hot Chilli Peppers albo Limp Bizkit, a najlepiej miks ich najlepszych patentów ze szczyptą nowocześniejszych rozwiązań, to powinniście się zainteresować tą propozycją muzyczną, zwłaszcza w wydaniu koncertowym. Żywiołowo, mocno, ale z otwartą głową i fajnymi tekstami – czytelnie i sugestywnie podawanymi przez śpiewająco / rapującego wokalistę.
Następni na scenie – KaCeZet i Fundamenty – sprawnie poruszali się po różnych odmianach, tradycyjnych i nowoczesnych, jamajskiego grania i wychodziło im to całkiem, całkiem. Skutecznie rozbujali zagęszczającą się pod sceną publiczność. Do dzisiaj nie mogę zaprzestać nucenia piosenki Mistrz. Naprawdę wpada w ucho! Drugie odkrycie (przynajmniej dla mnie), to Skubas. Alternatywne granie, nie oglądające się na mody, z dużym wyczuciem tradycji gitarowego, mglistego klimatu, ale jednocześnie bardzo na czasie, ze świetnymi tekstami o czymś. Ambitne, ale bez zadęcia. Trzy gitary, jak u Radiohead – trochę akustycznych dźwięków, trochę gitarowej ściany. Pewnie w wydaniu klubowym, w nieco innym zestawieniu kapel i atmosferze byłoby jeszcze lepiej. Ale sprawdźcie koniecznie! Warto! Potwierdziła się reguła, że na Life Festival wiele zaskakująco dobrych rzeczy dzieje się nie tylko za sprawą obecności gwiazd.
Dzieło wieńczyły tego dnia reggae / dancehallowe klimaty kreowane przez Jamala, którego nie trzeba pewnie nikomu przedstawiać. Warto jednak odnotować, że muzyka zespołu bardzo ewoluowała, otworzyła się na różne nurty i może się podobać nie tylko tym, dla których Policeman to swoisty hymn sprzeciwu wobec restrykcyjnej polityki państwa względem pewnej roślinki. Jamal skutecznie i z nerwem penetruje teraz przestrzenie mniej oczywistych stylów muzycznych. Po prostu dojrzał. Hitowy, ale przecież wcale nie hiciarski Peron, najlepiej o tym świadczy.
Natomiast mnie najbardziej ucieszył powrót na scenę Kalibra 44, który poprzedził występ Jamala. Abdradab, Joka i DJ FEEL-X, wspomagani przez ekipę instrumentalistów, pokazali, że klasyka polskiego rapu nie zestarzała się i wciąż działa porywająco. Przekrój przez trzy płyty formacji był jak najbardziej reprezentatywny. Publiczność w różnym wieku: młodzi hip-hopowcy jak i ludzie pamiętający czasy, gdy „psychorap” zamieszał na rodzimej scenie. Cenili Kaliber 44 przecież nie tylko fani rapu – popularność formacji wykraczała zawsze poza jedną scenę i środowisko. Świetnie słucha się takich klasyków jak Nasze mózgi wypełnione są Marią, Film lub Konfrontacje na żywo (gdyby jeszcze Joka zechciał zarymować „Moją obawę”). Z szacunku dla śp Magika jego zwrotki zostały pominięte. Zresztą, czy ktokolwiek mógłby je przekazać w podobny sposób?
W piątek i sobotę impreza, przynajmniej w najważniejszym – muzycznym – wymiarze przeniosła się na murawą oświęcimskiego MOSiR-u. Pierwszy dzień dla legendy z Seattle. Dzięki tegorocznej edycji LFO zapełniła się być może ostatnio wielka plama w temacie koncertów rockowych gwiazd w naszym kraju. Parę tygodni wcześniej Pixies, teraz ekipa Soundgarden.
Zanim jednak o najważniejszym koncercie tego dnia, słów parę o poprzedzających występ gwiazdy supportach. Coria to zwycięzca przeglądu kapel, odbywającego się pod szyldem „Life On Stage”. Biorąc pod uwagę, że to „najlepszy z najlepszych”, to ich występ trochę rozczarował, przynajmniej mnie. Ale muzycy są jeszcze młodzi, do tego skromni i pewnie przyszłość przed nimi. Połączenie ciężkich gitar z melodią, dla amatorów takiego grania. Najlepiej jednak, by się zdecydowali, czy chcą grać nowoczesny hard rock, czy melodyjnego pop rocka, bo przecież się nie rozerwą. Słuchacze też.
Luxtorpedy przedstawiać już nie trzeba. To był już trzeci koncert tej ekipy, który miałem możność zobaczyć w stosunkowo krótkim odstępie czasu i jak zawsze jestem zdumiony ich sceniczną swobodą i naturalnością oraz tym, że nigdy się nie nudzę, choć wielkim fanem nie jestem. Podchodzą do sprawy na poważnie i grają to, co najważniejsze, bez „olewactwa” względem publiczności, które częściowo byłoby usprawiedliwione ilością występów. Nic w tym guście jednak. Nie zabrakło najnowszych hitów z Mamabałagą na czele, ale też i klasyków, by wymienić Autystycznego i Wilki dwa. Do tego trochę zabaw z publicznością, cytaty z klasyki metalu (riff z Fade To Black Metalliki zagrany przez Roberta „Litzę” Friedricha). Sporo ludzi pod sceną, świetnie bawiąca się młodzież – dowód na to, że pewne archetypy sprawdzają się i dziś, nie tracąc na świeżości. Litza później swobodnie przechadzał się wśród fanów na stadionie (z wnuczką!), pozował do zdjęć, rozdawał autografy. Widać było, że mimo dorobku, o jakim tylko pomarzyć może zdecydowana większość polskich rockmanów, pozostał skromną osobą.
Bezpośrednio przed Soundgarden zaprezentował się multikulturowy skład Balkan Beat Box. Amerykańsko – izraelski zespół, z wokalistą o mocno jamajskim zaśpiewie, łączy inspiracje korzenną muzyką karaibską i bałkańską, z nowocześniejszymi, klubowymi brzmieniami. Jak na wspólnym jamie Boba Marleya i Gorana Bregovicia, po rozweselających środkach popularnych w ich rodzimych krajach. Spragnionym rockowego hałasu mogło się to podobać mniej, ale propozycja muzyczna Balkan Beat Box na pewno jest oryginalna i potrafi skutecznie zachęcić do pląsów. Nie zmienia to jednak faktu, że większość zebranych przebierała już z niecierpliwością nogami w oczekiwaniu na punkt kulminacyjny.
W końcu się wszyscy doczekali. Pozdrowieni przez fanów ułożoną z podniesionych do góry kartonów polską flagą i napisem witającym w naszym kraju, Soundgarden pokazali, że są w znakomitej formie. Można powiedzieć, że Kim Thayil, Chris Cornell i Ben Shepherd to już nobliwi dżentelmeni. Daj Boże jednak tyle zdrowia i energii młodym kapelom, które próbuję zawojować świat! Będę się powtarzał, ale muzycy rockowi muszą być młodzi; młodzi duchem oczywiście, ze szczyptą niepokorności czającej się gdzieś podskórnie, która popycha do przodu rockowy cyrk od lat. Niech o ich poczuciu wartości świadczy to, że największe „przeboje” dali praktycznie na początek. A przynajmniej Soundgarden zaprezentował w pierwszym akcie to, co wielu trzymałoby na bis. Odgłosy jak z wiejskiego sioła, pianie koguta i diabelski głos na wstęp – wiadomo o co chodzi – zaczęli od Searching With My Good Eye Closed. A potem był m.in. Spoonman, Outshined, Black Hole Sun i Jesus Christ Pose, przyjmowane z wielkim entuzjazmem. Czyli już na wstępie energia, moc, siła, ciężar – kawałki, za które będą pamiętani i w czasach, gdy nasze Słoneczko stanie się czerwonym karłem. Emocje wcale nie siadały, ani na moment. Nawet gdy w przypadku Jesus Christ Pose nie obyło się bez problemów technicznych na początku. Ale przecież szaleńczy perkusyjne wstęp można było przedłużyć. Dla sekcji rytmicznej ten kawałek to prawdziwy maraton, pokaz precyzji i kondycji, ale się udało. Pewnie, żal że Matt Cameron nie mógł przybyć do nas, ale jego imiennik, Mr. Chamberlain dawał radę.
Występ Soundgarden w Oświęcimiu to prawdziwe „The Best Off” na żywo, przetykane rzeczami mniej oczywistymi. Bo czy twarz się nie cieszy, gdy do uszu docierają dźwięki Flower, z pierwszej płyty, pamiętające czasy, gdy przygrywali gdzieś w garażu w Seattle, snując plany o wielkiej karierze? Nie stronili oczywiście od najnowszych kawałków, a że nie mają się czego wstydzić, to świeże rzeczy (ale jakże klasycznie brzmiące) nie odstawały poziomem od dawnych hitów. Majestatyczny Blood On The Valley Floor, czy singlowy Been Away To Long wdzierające się w głowę z siłą kroczącego triceratopsa, podobały się ludziom także i udowodniły, że zespół nie musi odcinać kuponów od dawnej sławy. No cóż, są kapele na świecie, którym nie zdarzają się wypełniacze i płyty słabe. Cornell komplementował publiczność, ale nie wdzięczył się sztucznie i nadmiernie. Złapał za to Polskę flagę i zawiesił sobie na ramionach. Na niej napis: „See U Soon”. Mam taką nadzieję. Chris opowiadał jak to byli wraz z Guns’n’Roses u wrót naszego kraju i że bardzo chcieli u nas zagrać. Znamy tę historię. Dłuuugo czekaliśmy, to fakt.
Podczas koncertu przypomnieli o okrągłej, dwudziestej rocznicy wydania płyty Superunkown – z niej właśnie najwięcej kawałków wybrzmiało, chociażby zadziorne My Way, bujające Let Me Drown i Fell on Black Days, mocne Superunknown i hipnotyczne The Day I Tried To Live, a także zagrane na sam koniec regularnego setu 4th of July. W wersjach na żywo przypomniały, dlaczego płyta jubilatka odniosła tak oszałamiający sukces i pokryła się multiplatyną. Ale ci (w tym ja), którzy cenią ich najbardziej za Badmotorfinger, też mogli się cieszyć, bo po początkach wybitnie osadzonych w rejonach „Pamiętnego Roku 1991”, dostaliśmy też Rusty Cage w okolicach finału (ach te ciężkie zwolnienia!). Z niesłusznie niedocenianej Down On the Upside ucieszyło mnie bardzo Burden In My Hand i Blow Up The Outside World. A że stadion MOSiR-u wypełniała w większości „kumata” publiczność, to musiały fanom podobać się i starocie (nie zakurzone!) z czasów, gdy ich basistą był Japończyk Hiro Yamamoto. Taki Beyond the Wheel na bis, z debiutu, z Cornellem odprawiającą swą rockową mszę w falsetowym forte, ucieszyły tych wszystkich, dla których grunge był czymś ważnym. Może następnym razem coś z Louder Than Love?
Zeszli ze sceny nie pozastawiają złudzeń, że są świetni. Kim pozwolił sobie jeszcze na egzorcyzmy nad sprzężoną gitarą. I to by było na tyle. Właściwie nie mogli lepiej skroić playlisty. Owszem każdy ma swoje ulubione kawałki i wolałby to, czy tamto, ale było cudownie. Niech tylko nie dają na siebie czekać kolejnych dwudziestu lat. Ja przynajmniej tyle czekałem. Pamiętam, że jako dziesięciolatek męczyłem mamusię, by zakupiła mi ich koszulkę na lokalnym bazarze. Boże, nigdy bym się wtedy nie spodziewał, że wpadną po sąsiedzku. Zapewnili, że nie będę tęsknić aż tak długo. Trzymam za słowo!
W sobotę (28.06) od po południa także garść interesujący zespołów. Eleanore Krieger zagrał na festiwalu swój… pierwszy koncert i dał się poznać, jako nadzieja gitarowego grania. Ice 9 z Izraela zaprezentował z kolei ambitną muzykę pop rockową. W swoim kraju wielką popularność zdobył dzięki… (przepraszam za nadmiar wielokropków) przeróbce piosenki Jacka Kaczmarskiego Nasza Klasa, którą też zaprezentowali na festiwalu. Abby natomiast pochodzą z Berlina. Mieszają alternatywnego rocka (głos wokalisty przywoływał skojarzenia z Placebo, przynajmniej czasami) z klubowymi klimatami i nietypowym instrumentarium – wykorzystali m.in. flet i wiolonczelę. Zespołom w Polsce bardzo się spodobało, więc może będziecie mogli jeszcze okazję ich zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć.
Edyty Bartosiewicz już polecać nie trzeba, bo pewnie każdy zna choć kilka jej przebojów. Pogodna, uśmiechnięta, ciepła dla publiczności przypomniała sporo swoich hitów, by wymienić Zegar, czy Przemoknięte serca miast. Niektóre (Jenny lub Szał) w mocno zmienionych aranżacjach. Czy bardziej przekonywujących? Cóż, opinie mogą być różne, choć na pewno odświeżyło to trochę te piosenki i nadało im nowy charakter. Daleki od oryginału, ale ciekawy i dość zaskakujący okazał się kower Joy Division Love Will Tear Us Apart. Z gitarą w dłoniach, z rockowym składem obok, zaprezentowała się bardzo stylowo. Zaczęła zresztą piosenką ze swej pierwszej, mocno bluesowo/folkowej płyty, jakby nawiązując do twórczości gwiazdy wieczoru. Edyta w pofestiwalowych wywiadach zaznaczała, że wychowała się na podobnej muzyce, dlatego sama szybko uciekła pod scenę, by rozkoszować się koncertem Claptona. Zdążyła wcześniej zabisować, co ucieszyło i ją, i publiczność. Chyba taką właśnie Edytę chcielibyśmy oglądać – pełną radości, z piosenkami, które po prostu wpadają w ucho.
Chociaż straszyło od południa deszczem i wydawało się, że pogoda nie dopisze, niebiosa zlitowały się i słońce zaczęło nieśmiało uśmiechać się na przywitanie Mistrza. Do Oświęcimia przyjechali fani z całej Polski i nie tylko. Zachwycałem się na wstępie Claptonem, choć muszę dodać, że nie jestem jego fanem, a twórczość brytyjskiego gitarzysty (wstyd się przyznać) znam wybiórczo. Lepiej orientuję się w dokonaniach zespołu Cream, niż w solowej działalności Erica. Ale to co zrobił, to był majstersztyk. Jakbym znalazł się na niezależnym festiwalu bluesowych legend gdzieś w Chicago. Wiem, jest taki. I mam cholerną ochotę się tam wybrać.
Zaczął mocno, z fenderem w ręku, z pasją. Somebody Knocking On My Door na wstępie i już wiedziałem, że będzie pięknie. Muddy Waters musiał uśmiechnąć się gdzieś z niebiańskiej chmurki, gdy usłyszał Hoochie Coochie Man w wykonaniu Erica. Riff, który słyszało się setki razy, działa wciąż z wielką siłą. Zresztą starzy bluesmani, z B.B. Kingiem na czele, doceniali kawał dobrej roboty, jaką zrobili młodzi Brytyjczycy w latach 60. w kwestii popularyzacji czarnej muzyki ze Stanów. To był popis i sama radość dla wszystkich miłośników chicagowskiego elektrycznego bluesa.
Potem Clapton zmienił nieco klimat, zasiadł na stołeczku, wziął do ręki gitarę akustyczną i zaczął ją pieścić, z miłością, subtelnym oddaniem, szczerym uczuciem. Nie musiał się popisywać, wycinać nieziemskich solówek. Tutaj każda nuta miała swój sens, a raczej Sens. Usłyszeliśmy m.in. Laylę w wydaniu, podobnym do tej, jak z płyty Unplugged, choć jeszcze bardziej kameralną. Pewnie niektórzy woleliby wersję hard rockową, ale Clapton był konsekwentny tego dnia – wybrał inny klimat i tego się trzymał. Do tego podszyty lekko jamajskim rytmem Tears In Heaven, jak zawsze wzruszający. Coś wprost z delty Mississippi, czyli stary blues Roberta Johnsona – Little Queen Of Spades. Bajka.
Potem powrócił do gitary elektrycznej i dalej czarował. On sam w dżinsach i koszuli, rzucający jedynie do publiczności lakoniczne „Thanks!”, bez wdzięczenia się na „dzienkuja” i komplementowania polskiej wódki. Nie musiał tego robić, by dotrzeć do serc zebranych. Podobnie jak grający z nim muzycy, którzy w dodatku świetnie śpiewają. Paul Carrack za klawiszami wyręczył Erica przy okazji How Long. Znakomity był gospelowy chórek złożony z ciemnoskórych wokalistek. Utwory wzbogacone zostały oczywiście o solówki muzyków – miód na uszy, ten Hammond, te gitary. Gdy zakończyli mocnym akcentem, zagranym z werwą przebojowym Cocaine, wydawało się, że schodzą ze sceny, by dać słuchaczom tylko chwilę wytchnienia. Niestety, to było już koniec. Eric wyszedł jeszcze wraz z zespołem, by zagrać na bis High Time We Went i pożegnał się na dobre z publicznością. Cóż, lepiej czuć lekki niedosyt, niż przesyt.
Jeden z młodych ludzi, który był na tym koncercie napisał na facebooku: „Clapton jest co prawda Bogiem, ale dzisiaj na koncercie był najwyżej księdzem proboszczem”. Uśmiechnąłem się w duchu, czytając tę opinię. Dawniej, jako młodzian, pewnie sam oczekiwałbym od blues rockowego Boga, że sypnie z wysokości sceny gromem, oczywiście gitarowym. Nic z wielkich kawałków Cream. Zabrakło kilku przebojów. A jednocześnie nic nie brakowało temu koncertowi. Clapton nie chciał niczego udowadniać. Nie musiał. Był Bogiem pełnym subtelności i wyczucia. Pokazał, że blues to muzyka duszy, która rodzi się z bólu istnienia, by koić go skutecznie. Moją duszę dotknął dźwiękami swej gitary, zsyłając radość, za co mu dzięki.
Paweł Lach, RockMagazyn, 1 Lipca 2014