W drugiej połowie lat 80. w amerykańskim rockowym mainstreamie zaczęły królować tapirowane włosy, zdobne w panterkę legginsy oraz zmysłowo umalowane usta – i nie mówimy o kobiecych zespołach, gwoli ścisłości. Nie można co prawda odmówić popularnym wtedy kapelom talentu do wymyślania chwytliwych riffów i komponowania porywających stadionowych hymnów, niemniej prawdziwa moc rocka, jego pierwotny brud i nieokrzesana żywiołowość, zaczęły skrywać się pod warstwą zwiewnych szmatek i cekinów. Marketingowe zabiegi i studyjne sztuczki prezentowały słuchaczom niepokorność spod znaku „sex, drugs & rock and roll” w komercyjnej odsłonie. Muzyka w tym barwnym rockowym cyrku – nawet jeśli na niezłym kompozytorskim i wykonawczym poziomie – zeszła na plan dalszy.
Były oczywiście jasne punkty, które zapowiadały odnowę i rewolucję, ale szukać należało ich raczej na peryferiach głównego nurtu. Na wschodnim wybrzeżu Pixies łączyli punkową prostotę i pozornie chaotyczną hałaśliwość z nieszablonowym i inteligentnym podejściem do rockowej formy, zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Z kolei na słonecznym wybrzeżu Pacyfiku Jane’s Addiction serwowali słuchaczom muzykę opartą na hardrockowych riffach, ale podszytą funkową pulsacją, z dodatkiem ożywczego, przesterowanego, gitarowego brudu, ubranego w obrazoburczy kontekst. Oczywiście rodziło się lub okrzepło w tym czasie wiele interesujących zjawisk. Thrash metal osiągnął swoje szczyty (ale też szybko zaczął tracić impet). Na Florydzie zrodziła się silna scena ekstremalnego grania, która zaczęła infekować trupim jadem kolejne przyczółki w U.S.A. i na świecie. Hardcore, głównie w Nowym Jorku, urósł w siłę, zyskując oryginalną i bardziej gniewną niż kiedykolwiek formę, która ukształtowała się w mrocznych i niebezpiecznych zaułkach Brooklynu i Bronxu. Coraz śmielsze i ciekawsze stawały się się próby łączenia rocka z funkiem i rapem (Red Hot Chilli Peppers i Faith No More). Wszystko to jednak – choć zauważone i docenione przez publiczność oraz krytykę – nie miało jeszcze siły przebicia, która pozwoliłaby zawładnąć poczuciem estetyki mas. To zespoły pokroju Bon Jovi, Motley Crue, czy coraz bardziej syntezatorowego w wyrazie Van Halen, mogły liczyć na stadionowe koncerty i Prime Time na MTV. Reszcie „młodych-zdolnych” pozostawały duszne kluby i niezależne festiwale.
Scena ze Seattle prezentowała się w tamtym okresie niezwykle interesująco, choć większość zespołów, która wraz z grungową rewolucją wzniosła się na wyżyny popularności, pod koniec lat 80. albo jeszcze nie istniała, albo nie pokazała pełni możliwości. Niemniej dla wielu te młodzieńcze, szorstkie i w pełni niezależne od wielkich wytwórni dokonania, wydają się bardziej autentyczne i lepsze od późniejszych płyt. Można oczywiście gdybać, w jak dużej mierze popularność sceny ze stolicy peryferyjnego raczej stanu Washington (opatrzonej potem przez krytyków etykietą „grunge”) zależała od szczęśliwego zbiegu okoliczności i umiejętnego podsycania zainteresowania przez wielkie muzyczne oraz medialne koncerny. Fakt jest jednak bezsporny – na początku lat 90. wydarzyło się coś magicznego i dziejowego. Płyta „Nevermind” Nirvany była ogniem detonującym bombę, a siłę jej śmiercionośnego rażenia, która zdemolowała muzyczny establishment, podtrzymały m.in. „Ten” Pearl Jam oraz „Dirt” Alice In Chains. Albumy te z miejsca wpisały się do kanonu płyt dziejowych, znacząc zwrotny dla historii muzyki rockowej punkt. Gdy kolejne mody przemijały, zwykle po opadnięciu bitewnego kurzu pozostawały jedynie zgliszcza i ugór. W wypadku sceny ze Seattle ostało nam się przynajmniej kilka wybitnych płyt i kilkadziesiąt godnych tego, by o nich nie zapomnieć. I raczej nie da się obalić tezy, że znudzona nadmiernym udziałem szminek i plastiku w rockowym teatrze rozmaitości publiczność łaknęła – choćby i podświadomie – powrotu do pierwotnej mocy gitarowych przesterów.
Gdy muzyczna rewolucja rozpętała się w pamiętnym roku 1991, Soundgarden był już zespołem z poważnym dorobkiem i całkiem bogatym muzycznym CV. Przypomnijmy zatem najważniejsze fakty: grupa założona została w Seattle w 1984 roku przez, mającego japońskie korzenie basistę Hiro Yamamoto oraz syna indyjskich imigrantów, gitarzystę Kima Thayila. Obaj poznali się jeszcze w Chicago, skąd wyjechali wspólnie do stanu Washington na studia. Panowie zaprosili do współpracy łączącego z początku funkcje wokalisty i perkusisty Chrisa Cornella. Muzycy ucząc się i pracując (z różnym skutkiem) zbierali doświadczenia, pogrywając w lokalnych składach. Nazwa nowej kapeli odnosi się do rzeźby „A Sound Garden”, instalacji wykonanej z połączonych i grających na wietrze rur, która stanęła w jednym z miejskich parków w Seattle. Wkrótce do zespołu dołączył, udzielający się wcześniej w kapeli Skin Yard, perkusista Matt Cameron. Dzięki temu Cornell mógł skupić się wyłącznie na wokalnych zadaniach. Można było stawiać w ciemno, że z tego multikulturowego tygla inspiracji i doświadczeń, podpartego solidnymi umiejętnościami technicznymi i talentem, musi zrodzić się coś arcyciekawego.
Nawet pierwsze nagrania z EP-ek „Screaming Life” i „Fopp” – które wydane razem ujrzały światło dziennie chronologicznie później (1990) – oraz pierwszy pełnowymiarowy album „Ultramega OK.” (1988) pokazują młody zespół z Seattle, jako zjawisko już niezwykle intrygujące. W przeciwieństwie do odłamu sceny o ewidentnie punkowych inklinacjach, muzyka Soundgarden od początku zdradzała muzyczne powiązania z tuzami hard rocka jak Led Zeppelin, a przede wszystkim Black Sabbath. Utwory z tamtego okresu, by wymienić „Hunted Down”, „Beyond the Wheel „, czy „Flower”, to pokaz nieokrzesanej siły, manifest wolności, powrót do korzeni rocka, a jednocześnie narodziny nowej jakości. Hard rockowa, czasem wręcz metalowa moc muzyki, podobna do pokrytego smarem buldożera, który przemierza narkotyczne pejzaże, pełne dźwiękowych odlotów, niekoniecznie radosnych – tak można próbować określić to, co słychać na pierwszych płytach Soundgarden. Może te nagrania są jeszcze nierówne, niekoniecznie spójne, zdarzają się kapeli wątpliwe eksperymenty, ale to już pewna wartość, która zainteresowała wielkie muzyczne koncerny. No i coś, czego nie da się wyćwiczyć czy zdobyć – chyba, że paktując z diabłem – żywiołowość i autentyczność. Wystarczy zapoznać się nagraniami z legendarnego, kalifornijskiego klubu „Whisky A Go Go”, by przekonać się, że Soundgarden od początku zgłaszali akces do koncertowej ekstraklasy, przynajmniej w konkurencji, w której nie liczy się sceniczna oprawa za miliony dolarów.
Późniejszy album „Louder Than Love” (1989) to rzecz muzycznie bardziej zwarta i przemyślana, w odniesieniu do poprzednich dokonań. Soundgarden prezentuje na tym albumie ukształtowaną wizję, pokazując się rzeczywiście z hałaśliwej, miejscami garażowej strony, nieco psychodelicznej, a do tego ociekającej testosteronem („Big Dump Sex”). Mniej tu rzeczy przypadkowych, więcej za to rockowych ciosów, precyzyjnych i odjechanych zarazem.
Najlepsze miało jednak dopiero nadejść. Wydana w 1991 roku płyta „Badmotorfinger”, już z Benem Shepherdem w składzie, który zastąpił Yamamoto, to moim zdanie szczytowe osiągnięcie Soundgarden i jedna z najlepszych (być może najbardziej niedocenianych) płyt lat 90. Album zawieszony idealnie pomiędzy wciąż świeżym, entuzjastycznym podejściem do rockowego rzemiosła, jakie cechuje młody zespół i dojrzałością wynikającą ze scenicznego obycia. Chcecie wytłumaczyć przybyszowi z kosmosu, co to jest rock, a nie dysponujecie czasem dłuższym niż kwadrans? Pozwólcie mu proszę posłuchać takich kawałków jak „Jesus Christ Pose”, „Rusty Cage”, albo „Outshined”, najlepiej w dzikich, koncertowych wykonaniach z The Paramount Theatre w Seatlle – wystarczy pogrzebać w zasobach internetu, chyba że jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami oryginalnej taśmy VHS. Niestety „Motorvision”, zarejestrowany podczas trasy promującej płytę, nie doczekał się jeszcze wydania na DVD. Moc, siła, energia, szaleństwo. Zielony z czułkami albo pokocha tę muzykę, albo… ucieknie daleko poza Drogę Mleczną!
Na „Badmotorfinger” śmielej jeszcze panowie z Soundgarden kombinują z mniej oczywistymi dla rocka rodzajami metrum i zmianami tempa, pokazując jednocześnie najbardziej metalowe (obok Alice In Chains) oblicze na grungowej scenie. Proste, mięsiste granie, a zarazem pełne feelingu i nieszablonowych rozwiązań, osadzone mocno w tradycji hard rocka – Soundgarden wytoczył ciężkie działa, które musiały okazać się skuteczne w walce o panowanie nad muzycznym światem.
Scena ze Seattle, po przejściu huraganu pod nazwą „Nevermind”, zaczęła dyktować warunki. Teraz to wielcy z końca lat 80. zastanawiali się, jak skutecznie walczyć o uwagę słuchaczy, i najczęściej tę walkę sromotnie przegrywali. MTV i płytowe koncerny odwróciły się od niedawnych idoli młodzieży. Uszminkowani panowie w obcisłych gatkach przestali elektryzować uwagę tłumów. Modne stały się tłuste włosy, podziurawione dżinsy i flanelowe koszule. Znak czasów.
Ale gdy Nirvana, Alice In Chains i Pearl Jam wdrapały się na muzyczny Parnas szybko, Soundgarden na apogeum popularności musieli poczekać do 1994 roku i wydanej wtedy, multi platynowej, płyty „Superunknown”. Niektórzy zarzucali gigantom ze Seattle pójście na komercję – by wyrazić się kolokwialnie. Przypomnijmy jednak, że czasy były inne. Większość zespołów dumnie wznoszących dzisiaj sztandar z napisem „alternatywa” czy „indie”, w połowie lat 90. uznana byłaby za zespoły pop rockowe. Nawet Green Day, czy Offspirng musieli odpierać zarzuty o komercyjność, gdy odnieśli oszałamiające sukcesy za sprawą płyt „Dookie” i „Smash”, a przecież byli wtedy sto razy bardziej punkowi i garażowi, niż dzisiaj.
Bez względu jednak na wszystko, większość słuchaczy i krytyków pytana o Opus Magnum Soundgarden, skłonna jest wskazać na album „Superunknown” właśnie – i trudno się dziwić. To najbardziej dojrzała płyta zespołu, doceniona nagrodami Grammy, artystycznie wysmakowana, z wyważonymi idealnie proporcjami pomiędzy pierwiastkami hałasu i chwytliwości. W połowie lat 90., gdy zainteresowanie kapelą sięgnęło zenitu, trudno było nie natknąć się w MTV na teledyski nakręcone do singlowych „Black Hole Sun”, czy „Spoonman” – pierwszy mocno surrealistyczny i niepokojący, drugi poświęcony muzykowi ze Seattle, który zasłynąć tym, że grał z wirtuozerią na… łyżkach! Dzięki hitowym singlom Soundgarden rozgościł się na muzycznych salonach, wraz ze swoimi ciężkimi, sugestywnymi riffami, ale też z częstszymi ukłonami w kierunku akustycznego grania, czasem i balladowego. Nie stępiło to oczywiście siły ich muzyki, wciąż pełnej pasji i mocy, podobnej nadal do niszczącej budynki kuli, z mniej oczywistymi ukłonami w kierunku metalu. Trudno znaleźć rankingi najlepszych rockowych płyt wszech czasów – a zwłaszcza lat 90. – na których „Superunknow” się nie pojawia.
Niespodziewanie szybko, biorąc pod uwagę rzeczywistą muzyczną jakość nowej mody na grunge, nastąpił jej zmierzch. Powodów było parę. Nirvana, główny motor napędowy medialnego szału, przestała istnieć wraz z samobójczą śmiercią swojego lidera, Kurta Cobaina. Narkotykowe problemy Layne’a Staley’a, nie pozwoliły Alice In Chains normalnie funkcjonować. Rzesze epigonów próbujących wypłynąć, z lepszym lub gorszym skutkiem, na fali popularności zespołów ze Seattle, prezentowały marny poziom przeciętnego naśladownictwa. Wielkie koncerny zaczęły bacznie rozglądać się za nową modą, która przyciągnęłaby uwagę młodzieży, a przy okazji pozwoliła zarobić kolejne miliony.
W takich oto niesprzyjających okolicznościach przyszło wydać Soundgarden swój „łabędzi śpiew”, płytę „Down On The Upside” (1996). Oczywiście muzycy nie mogli jeszcze wtedy przewidywać, że będzie to ich ostatni (przynajmniej na długo) album. Płyta nie zdradza w żadnym wypadku spadku formy, wręcz przeciwnie – jest być może najpełniejszym wyrazem artystycznej swobody, a jednocześnie otwarciem na nowe muzyczne drogi. Mamy tu ciężkie kawałki, z riffami pełzającymi gdzieś przy podłodze, jak singlowe „Pretty Noose” oraz „Rhinosaur”. Znajdziemy na płycie utwory spokojniejsze (ale w żadnym wypadku nie miałkie), świetne mieszające dźwięk przesterowanych gitar z akustycznymi brzmieniami, by wymienić „Burden In My Hand”, czy „Blow Up The Upside World”. U kogo nie wywołają szaleństwa garażowe, zadziorne, punkowe niemal „No Attencion”, albo „Never Named”? U głuchego, być może. A jeśli chcecie odpłynąć, to zamiast popalać opium w chińskiej szulerni, posłuchajcie „Boot Camp”, albo „Switch Opens”. Płyta ma tylko jedną wadę – jest ciut za długa, ale z drugiej strony: co tu wyrzucić?
Album spodobał się krytykom, słuchaczom może mniej, o czym świadczyły niższe pozycje na listach sprzedaży. Soundgarden wyruszyli na światową trasę koncertową, grając m.in. na kultowym festiwalu Lollapalooza. Rozbieżności co do wizji, jak ma wyglądać przyszłość kapeli, doprowadziły jednak do rozpadu, i jak się wydawało – do zamknięcia jednego z najciekawszych rockowych rozdziałów lat 90.
Każdy z muzyków poszedł swoją ścieżką. Najbardziej aktywny Chris Cornell zaciekawił słuchaczy i muzycznych dziennikarzy udanym debiutem („Euphoria Morning”), by na końcu solowej przygody rozczarować dziwaczną współpracą z Timbalandem. W międzyczasie oczy rockowego świata zwróciły się w kierunku Audioslave, super grupy, której skład – oprócz wokalisty – tworzyli muzycy Rage Against The Machine. Warto przypomnieć, że jako solista, z rockowym składem, Cornell odwiedził też Polskę – w 2009 roku na „Szczecin Rock Festival” fani mogli usłyszeć na żywo również kawałki Soundgarden.
Kim Thayil natomiast, po rozpadzie grupy, współpracował między innymi z takim tuzami jak Jello Biafra (Dead Kennedys), czy Dave Grohl (Foo Figthers) przy różnych koncertowych i studyjnych okazjach. Podobną drogą poszedł Ben Shepherd, udzielając się gościnnie w projektach znanych muzyków ze Seattle, i nie tylko. Matt Cameron dołączył z kolei do Pearl Jam, którego stałym członkiem pozostaje do dziś.
Na początku 2010 roku zespół ogłosił swój powrót. Czas ku temu okazał się dobry – udana reaktywacja Alice In Chains, wciąż spore zainteresowanie Pearl Jam, który mimo zmieniających się mód pozostał jednym z najbardziej wpływowych zespołów w rockowym świecie. Pierwszy koncert, pod zmienionym szyldem, potem wypuszczony na światło dzienne nieznany, niepublikowany utwór „Black Rain”. W końcu kompilacja różnych ciekawostek z archiwów zespołu (wydanych pod tytułem „Telephantasm”).
Pod koniec 2012 ukazała się długo oczekiwana, nowa płyta Soundgarden, z całkowicie świeżym materiałem, zatytułowana „King Animal”. Udało się nagrać album, który nie odcina kuponów od dawnej sławy, nie naśladuje niczego, a jednocześnie potwierdza, że istnieje specyficzny sound kapeli, którego nikomu nie udało się podrobić. Kawałki z nowej płyty są jak kolejny krok, oczywiste następstwo i kontynuacja drogi obranej na poprzednich albumach. Nie jest to być może dzieło, które namiesza w rankingu szczytowych osiągnięć zespołu, ale to doskonały pokaz muzycznej witalności. Soundgarden na „King Animal” szczerzy zęby do tych tych wszystkich, którzy strywializowali i oszpecili tradycję sceny Seattle, ukrywając mierne kompozycje, będące zaprzeczeniem rockowej autentyczności, pod szyldem „post grunge”. Hej, naśladowcy! Posłuchajcie singlowego „By Croocked Steps”, a potem spróbujcie zagrać kower. Jeśli po dniach prób nie wyjdzie, zrozumiecie dlaczego ta kapela jest uważana, głównie przez muzyków, za tak cholernie dobrą.
Powrócili na scenę z dużym hukiem. Owszem, to już nie ta siła, z jaką miażdżyli konkurencję na początku lat 90., bo i czasy inne. Są jednak wciąż ważnym i cenionym zespołem. Wystarczy przypomnieć, że nagrali kawałek promujący film o ulubionej przez Amerykanów grupie super bohaterów („Live to Rise” z „The Avangers”), a to naprawdę – przynajmniej w U.S.A. – coś znaczy. No cóż, to zespół dla pewnego pokolenia kultowy, którego muzyczna spuścizna jest dowodem na ogromny wkład lat 90. w dzieje muzyki. W tamtych czasach rock – być może po raz ostatni w pełni – stał się ważnym sposobem wyrazu całej generacji, językiem uniwersalnym, ogólnoświatową modą. Ważną częścią kolorytu minionej epoki był niewątpliwie Soundgarden.
Był kiedyś na planecie ziemia okres, kiedy szminki, tapirowane włosy i legginsy w panterkę stały się najważniejsze. Teraz to modne spodnie rurki, dziwaczny piercing i odpowiednie trampki decydują, kto jest prawdziwym rockmanem. Historia muzyki kręci się kołem. Znowu forma jest ważniejsza od muzycznej treści.
Ekipa Soundgarden powróciła, by udzielić grającej w kapelach młodzieży korepetycji w przedmiocie „rock”.