Zanim przejdę do meritum, zacznę od tego, że miło widzieć na scenie, w roli supporta, polską kapelę, która brzmi naprawdę dobrze i jest przyjmowana ciepło przez oczekujących na gwiazdę wieczoru. Zespół Kruk, z nowym wokalistą, nagrywający tego dnia swoje DVD, zaprezentował energiczną dawkę hard rocka opartego na dobrych, klasycznych wzorcach. Utwory takie jak „Rising Anger”, czy „Kameleon” może nawet zyskały w koncertowej odsłonie odrobinę charakteru i doskonale rozgrzały tych, którzy czekali na nobliwych dżentelmenów z Wysp Brytyjskich. Wypada życzyć Krukowi dalszych sukcesów.
Wiadomo jednak, kto miał rozdawać karty tego wieczoru. Deep Purple, jeden z tych zespołów, który podźwignął rockową muzykę z odmętów chaosu i uczynił ją wielką. Jeśli ktoś spodziewał się na scenie – trochę złośliwie – bladego cienia dawnej chwały oraz rachitycznych podrygiwań emerytów i rencistów, ten mógł się pozytywnie rozczarować. Oczywiście fizjologii nie da się oszukać i trudno spodziewać się po zespole działającym z przerwami na muzycznym rynku niemalże pół wieku, by wskrzeszał wciąż żywiołowość młodzieńczych lat, ale energii naprawdę nie brakowało.
(fot. Dariusz Ptaszyński)
Chociaż Ian Gillan i reszta muzyków potrzebowała momentami chwil oddechu, to przecież nie mogło być mowy o taryfie ulgowej. Deep Purple grali swoje kawałki z odpowiednią mocą i charakterem, przeplatając utwory interesującymi popisami solowymi. Steve Morse dla przykładu, bardzo swobodny, nie obawiał się improwizować na swej gitarze, czemu dał upust zwłaszcza pod koniec „Contact Lost”. Na perkusyjne szaleństwa pozwolił sobie w środku „The Mule” Ian Paice (w pewnym momencie w hali zgasły światła, a perkusista zaczął uderzać w bębny świecącymi na rożne kolory pałeczkami, co dało interesujący wizualnie efekt). Don Aireya czarował klawiszowymi pasażami i, podobnie jak w Poznaniu, wplótł w swoje solo obszerny cytat z Chopina oraz fragment „Mazurka Dąbrowkiego”, co oczywiście wywołało żywą reakcję publiczności.
Wciąż są świetni i na scenie przypomnieli wszystkim, że to oni właśnie wymyślili, a przynajmniej nadali właściwy kształt hard rockowemu kołu, tocząc go nadal w chwale. Być może do wybornej formy Purpli przyczyniła się najnowsza płyta, „Now What?!”, niezwykle udana, klasyczna w swej formie, pełna hard rockowej mocy i szczypty progresywnej magii. Takiego właśnie Deep Purple chcemy słuchać! „Apres Vous” na sam wstęp, doskonałe, żywe rozpoczęcie, a potem powrót do głębokiej przeszłości, czyli kanonicznej płyty „In Rock” – od niej przecież tak naprawdę zaczęło się szaleństwo i „purplemania”, która obiegła świat, zmieniając bieg ciężkich kół rockowej historii. „Into the Fire” i „Hard Lovin’ Man” – kawałki mają już grubo ponad 40 lat, a życzyłbym współczesnym hitom takiej żywotności i nieśmiertelnej siły riffów, gotowych kruszyć skały. Czy nowe kawałki dorównają tym legendarnym? Gdy słuchałem w „Spodku” takiego „Uncommon” chociażby, który zabrzmiał z wielkim rozmachem, epicką siłą i pełnym dostojeństwem rockowej mocy, nie miałem wątpliwości, że są wciąż gotowi, by wymyślać kompozycje godne dawnej legendy. Naprawdę kawałki z „Now What?!” nie odstawały od całości. „Vincent Price”, z nieziemską, złowieszczą partią klawiszy i oprawą jak z horrorów; „Hell to Pay”, jak zabójczy, hardrockowy prawy sierpowy wymierzony prosto w twarz miłośnikom plastikowej muzyki; dostojny „Above and Beyond”, dedykowany nieodżałowanemu Jonowi Lordowi (i miało się wrażenie, że jego duch, także za sprawą przywołanych w tle fotografii, jest gdzieś obecny). Rewelacja! I emocje wcale nie „siadały”, gdy nowe utwory przeplatały się z klasykami.
Nie ma się jednak co oszukiwać – publiczność czekała przede wszystkim na stare, sprawdzone hity. I dostała oczywiście to, co najważniejsze. Było „Strange Kind of Woman”, które jako pierwsze wywołało entuzjazm wśród fanów. „Lazy”, pełna bluesowego polotu i luzu. Nie mogło zabraknąć też „Perfect Stranger”, który zabrzmiał niezwykle potężnie, monumentalnie wręcz, i doprowadził wszystkich do amoku. „Space Truckin” także skutecznie ożywiło zebranych, przenosząc wszystkich w muzycznym wehikule czasu do początku lat 70., gdy rockowa historia miała przed sobą jeszcze tak wiele niezapisanych kart. Odśpiewane wspólnie z publicznością nieśmiertelne „Smoke on the Water” – tego można się było spodziewać – robiło kolosalne wrażenie. A na bis żywiołowe „Black Night” oraz podróż do jakże odległych, hippisowkich czasów, czyli „Hush”, kowerowany niegdyś przez Purpli, a potem przez wiele innych zespołów. Tutaj oczywiście też nie mogło obyć się bez wspólnego śpiewania. Całość po prostu musiała się podobać!
Wyluzowani, uśmiechnięci, pełni wirtuozerii i muzycznego wyczucia, a do tego cieszący się autentycznie z reakcji publiczności, która chętnie nagradzała ich brawami i okrzykami. Gdy jedni denerwują się na wieść o przesunięciu wieku emerytalnego, nieliczni po jego przekroczeniu wciąż pchają rockową machinę z podziwu godną wytrwałością. W „Spodku” mocno nieletnia dziatwa i rówieśnicy scenicznych gigantów. Parę pokoleń zjednoczonych przez hard rockowy kanon. Czapki z głów przed Deep Purple!