Ostatnio mnie ktoś zapytał, jaki jest mój ulubiony zespół? Od lat mam przygotowaną podobną odpowiedź, a raczej dwie odpowiedzi: 1) Nie potrafię wskazać, bo słucham bardzo różnorodnej muzyki, 2) Dead Can Dance. Dochodzę jednak do wniosku, że zależy to od dnia i nastroju, po prostu. Gdybym miał odpowiedzieć, jaki jest mój ulubiony zespół teraz, czyli pod koniec maja, to chyba Opeth. Strasznie ich skrzywdziłem jakiś czas temu w swojej RECENZJI. Dałem chłopakom za „Pale Communion” ocenę 4 na 5, a to po prostu 5. A nawet szóstka!
Arcydzieło, nie boję się tych słów. Słucham i słucham tej płyty wciąż (zmieniając głównie na „Heritage”) i nie mogę nadziwić się głębi pomysłów, dźwiękowemu szlachectwu zawartych na niej motywów i różnorodności klimatów. Jak dla mnie odrzucenie mocnej, metalowej otoczki nie wyszło im na złe. Oni naprawdę nie nagrali nigdy słabszej płyty, to przerażające, bo może oznaczać, że zaprzedali duszę za muzyczny talent.