Fragment:
(…) – Skąd przybywasz, przyjacielu? – mówi Avatu i z uśmiechem przygląda się trzymanemu w dłoniach tajemniczemu wędrowcowi.
Jeszcze przez moment ptak uderza swym dziobem w jego palce i rusza skrzydłami, chcąc wyrwać się z uścisku. Potem słabnie. Avatu spostrzega, że pióra tracą barwę, a ciałko kurczy się gwałtownie, niknie pod dotykiem śmierci.
Truchełko zaczyna rozpadać się w jego palcach, jakby za sprawą postępującego i przyspieszonego rozkładu. Wiatr rozwiewa szczątki. Szary pył, podobny do popiołu z paleniska, wznosi się gdzieś wysoko.
Na łące nie widać już żadnego ruchu. Mrące ptaki znikły, rozpłynęły się. Tylko wicher, zadomawiając się na wybrzeżu, ugina wciąż trawę.
(…)
Wiatr od morza nie przestaje dąć, przetacza się wciąż po łąkach, nieustannie słychać jego huk, nieustępliwy i groźny. Wczoraj wicher położył pokotem zboża, pozrywał z dachów poszycia. Ludzie boją się wychodzić z domów. Nawet w południe blask słońca wydaje się mdły. Sklepienie nieba szarzeje z każdym dniem coraz bardziej, czasem przybiera żałobną, fioletową barwę.
Słońce zachodzi za horyzont, ale niewiele się zmienia we wnętrzu chaty.
– Co znajduje się za morzem? – pyta mały Gallo, siedząc przy pustym stole. Do izby wlewa się mrok, zbyt intensywny jak na tę porę dnia – dnia, nie nocy, choć wielu mogłoby się pomylić na widok czarnych cieni, które panują niepodzielnie nad okolicą…