FRAGMENT:
(…) Tamtej straszliwej nocy, której wspomnienie na zawsze wryło się w moją pamięć, śnieg okrywał bielą dzielnicę ruder, odmieniając jednocześnie jej sczerniałe i brudne oblicze. Trzymając w zmarzniętej dłoni lampę, spoglądałem raz po raz na bystrą i zaciętą twarz mojego niedawno poznanego kompana. Obrazy rozkładu i śmierci, które napotykaliśmy co krok, nie robiły na nim najwyraźniej wrażenia.
Henryk Beatreaux, bo o nim mowa, stawiał zamaszyste kroki, przytrzymując prawą dłonią cylinder. Znajdowałem w jego spojrzeniu niebezpieczną pasję, jakąś obsesję, która instynktownie nakazywała mu podążać do celu. W doskonale skrojonym granatowym płaszczu, w spodniach z kantem wpuszczonych w wysokie buty, z monoklem w prawym oku, z upomadowanym wąsem i spiczastą bródką, prezentował się wciąż nienagannie.
W pewnym momencie, gdy sylwety opuszczonych drewnianych domów wyrosły po naszej lewicy, strasząc pustką zabitych okien, drogę przebiegł nam czarny kot. Mój towarzysz zatrzymał się nagle i z uwagą odprowadził spojrzeniem znikające za rogiem zwierzę, które w ciemnościach błyskało jeszcze ślepiami. W jedną chwilę twarz pana Beatreaux spochmurniała, a czoło zmarszczyło się.
– Czyżby i pana prześladowała obawa przed pechem? – zapytałem z niedowierzaniem.
– Nie wierzę w złe omeny – odparł Beatreaux. – Ale zawsze niepokoi mnie widok ludzkiej krwi.
– Krwi? – zdziwiłem się, spoglądając, jak mężczyzna przyklęka…