Dawno, dawno temu, gdy byłem uczniem liceum, do Polski dotarła moda na mocne, nowoczesne, ale i przebojowe granie spod znaku new metalu. Panowie z System Of A Down i Slipknot, znalazłszy się w szeregach modnego nurtu trochę z przypadku, nieśli na jego rubieżach sztandar niepokorności. Pamiętam, że rówieśnicy, którzy słuchali metalowej muzyki, podzielili się na dwa obozy – zwolenników jednych bądź drugich. Ja byłem zaciekłym fanem ormiańskiej armady, słuchałem ich płyt na okrągło i chodziłem po korytarzach szkoły z obowiązkową naszywką S.O.A.D. na plecaku. Ukrywająca się za maskami ekipa z najbardziej zapyziałego stanu w U.S.A. mniej mnie interesowała. No cóż…
Z czasem, a właściwie całkiem niedawno, nauczyłem się doceniać Slipknot, zwłaszcza dwie pierwsze płyty, pełne świeżych, chorych, sugestywnie energetycznych i na swój sposób chwytliwych dźwięków. Potem bywało nierówno w ich obozie. Obok świetnych kawałków zdarzały się i słabsze, a przede wszystkim uwidaczniał się dryg w kierunku bardziej komercyjnych rejonów, co niekoniecznie kapeli wychodziło na dobre. Chociaż… Takie „Duality” czy „Before I Forget” są po prostu kapitalne, można zatem darować im i przebojowe refreny!
Na łódzkim „Impact Fest”, gdzie Slipknot był główną gwiazdą, przedział wiekowy spory – od dzieciaków, które przyszły z rodzicami, po siwowłosych metali. Przeważały chyba dwa pokolenia: jedno – moje – dla którego album „Slipknot” był muzyką młodości, a z drugiej strony młodzież, która zajarała się kapelą, chodząc do gimnazjum w okresie pomiędzy „All Hope Is Gone” i wydaniem nowego albumu. Czas szybko leci. Zespół, który jeszcze niedawno był nowy, świeży, rewolucyjny, już teraz stał się klasycznym.
Czy podobny los spotka kapelę Hollywood Undead, która na razie cieszy się popularnością głównie w kręgach młodzieżowych? To oni otworzyli pulę z gwiazdami tegorocznego festiwalu. Miano gwiazdy, przynajmniej mierzone popularnością, już im się chyba należy. Muzyka Kalifornijczyków, choć nie przekonuje mnie w studyjnym, zbyt gładkim wydaniu, na żywo zyskuje. Oczywiście jeśli tylko nie przyczepimy się do szczypty playbacku, który wspomagał „nieumarłych”. Starsze pokolenie metali, stojące blisko mnie, trochę z tego szydziło. Co jednak zrobić, jeśli fanom się podobało? A Hollywood Undead doczekał się w naszym kraju – co pokazał łódzki koncert – licznej grupy oddanych zwolenników, która mimo lekko deszczowej i chłodnej aury, gorąco reagowała na sceniczne wygibasy rzeczonych i znała doskonale teksty kolejnych kawałków.
Takie zresztą piosenki jak „Everywhere I Go”, z przyjemną bałałajką, skocznym rytmem i rapowymi wokalami, są w stanie rozruszać każdego ponuraka. Nawet mnie. Mocne, rap metalowe „Undead” ma podobną siłę rażenia, podobnie jak co mocniejsze kawałki zespołu, bo te „lajtowe” nie spowodowały u mnie żywszego krążenia płynów ustrojowych. Panowie z zespołu, mimo marketingowego wizerunku „złych i brzydkich”, na scenie mili, sympatyczni, otwarci – w pewnym momencie zaprosili do siebie młodego fana i wykonali z nim jeden z kawałków. Ich naturalny eklektyzm i miks różnych stylów w wersji live wypada nieźle, wbrew głosom kpiących z „rap metalowego boysbandu”. Przynajmniej złowrogo wymalowanym emo dziewczętom w podartych rajstopach bardzo się podobało. I co ciekawe, starsze pokolenie też machało głowami, nawet gdyby nie chciało się do tego przyznać. Za dużo w tym komercji, kombinowania, mizdrzenia się do młodocianej publiki (która lubi, gdy jest dużo „fucków”) – owszem, ale do zabawy się nadaje.
Zwiedziwszy okolicę hali, zameldowałem się już na trybunach, by zobaczyć i posłuchać zespół Gojira. Okazja wyjątkowa, bo panowie zdążyli z osobistych, ważnych powodów odwołać najbliższe koncerty. Nie mogli ich niestety zobaczyć fani w Krakowie, gdzie kapela miała zawitać po wizycie w Łodzi. Biorąc pod uwagę liczbę mijanych przeze mnie ludzi, dumnie obnoszących się z koszulkami Farncuzów, to całkiem spore grono ostrzyło sobie ząbki właśnie na ich występ. I z pewnością Gojira nie zawiodła fanów, nawet tych wymagających. Minimalizm i prostota wizualnej formy, w połączeniu z apokaliptyczną siłą rażenie technicznej, ale i pełnej pasji muzyki, dały razem piorunujący efekt. Wystarczy posłuchać na żywo kawałków z „L’Enfant Sauvage”, by przekonać się, że na dużych obiektach, z odpowiednimi światłami, muzyka metalowych kombinatorów zyskuje dodatkowy, przestrzenny wymiar.
Zaczęli od „Oean Planet” i od razu kupili publikę, a to niełatwe, bo ich utworom trzeba przecież poświęcić chwilę, wgryźć się w strukturę niebanalnych riffów. Lubią zmieniać tempa i nastroje – nie ma tutaj gotowych do nucenia refrenów. Jest za to petarda energii, która nie gubi się w technicznych, precyzyjnych popisach. Zaserwowali żywiołowy, a jednocześnie pełen dostojnej siły, przekrój swych nagrań. Jean-Michel Labadie tańczył z gitarą basową, wywijał nią młynki, a Mario Duplantier oddawał z pasją perkusyjnym popisom. Reszta zespołu wiernie wtórowała sekcji rytmicznej – biegała, skakała, machała dziarsko piórami, co udzieliło się i publiczności. W internecie można znaleźć fragmenty koncertu, kiedy m.in. na „Flying Whales” tworzą się przyjemne dla oka „circle pits”. Joe Duplantier ochoczo zresztą komplementował publiczność, najwyraźniej zadowolony z reakcji i energii, jaka się wyzwoliła w hali. Wyszli jeszcze na koniec, pożegnali się, podzielili perkusyjnymi pałeczkami i gitarowymi piórkami oraz zabrali na pamiątkę polskie flagi, z którymi dumnie prezentowali się potem na zdjęciach. Warto ich posłuchać na żywo, warto też przyjrzeć się rozrastającej się, znakomitej dyskografii Gojiry. Tylko czterech facetów, a tyle potężnego i porządnego hałasu!
Biała kurtyna, mdłe światło, w tle dźwięki „XIX” – pora na przygrywkę przed największą gwiazdą wieczoru. Płachta opada i zaczyna się spektakl. Nowy „Sarcastrophe” na początek, a zaraz potem klasyczny „The Heretic Anthem” z albumu „Iowa”, i oczywiście publiczność skandująca: „six, six, six…”. I jak? Na początku lekka konsternacja, bo trzeba jakoś to wszystko ogarnąć. Dzisiaj występ Slipknot to nie tylko koncert, ale i cyrk na kółkach. Mocne dźwięki to jedno, drugie oprawa sceniczna: diaboliczna, podświetlona głowa w tle; machiny, które wynoszą grających na kotłach na tyle wysoko, że rzeczywiście może zakręcić się w głowie. Do tego pirotechnika, wybuchy, płomienie, choreografia, skoki z platform… Przez moment pomyślałem, że może to przerost formy nad treścią, że przecież muzyka liczy się najbardziej, a w tej feerii efektów i barw gdzieś gubi się pierwotna siła metalu. Ale kiedy emocje podskoczyły na przebojowym „Psychosocial”, a publiczność ruszyła w dzikie tany, moje wątpliwości stały się płonne.
Panowie sięgali śmiało do materiału ze wszystkich płyt, nie skupiali się tylko na nowych piosenkach. Można wręcz powiedzieć, że jak na koncert promujący „.5: The Gray Chapter” nowości nie było wiele. „Killpop”, podany w odpowiedniej, smutnej oprawie wizualnej; „The Devil In I”, z kolejnym przebojowym refrenem, co stało się ostatnio ich znakiem rozpoznawczym. Do tego „OAV” i zagrany na koniec podstawowego setu „Custer”. Utwory z nowego albumu wypadły naprawdę dobrze i nie było mowy o zniżce formy.
Apogeum rosnących emocji dało się jednak zauważyć, gdy Slipknot obdarowali nas zagranymi po sobie „Before I Forget i „Duality”. Warto było zobaczyć i poczuć to szaleństwo. Wspólne śpiewy, żywe podskoki, moshing – publiczność wpadła w amok, co oczywiście dostrzegał Corey Taylor. Trudno zawsze wyczuć, czy komplementy, którymi zespół obdarza publikę są szczere, ale wydawało się, że wokalista był rzeczywiście pod wielkim wrażeniem fanów. Dyrygował zresztą tłumem dzielnie, a publiczność słuchała się karnie. Corey chciał wrzasku – dostawał go, namawiał do podskoków w rytm – hala aż drżała. Standardowy podział na aktorów i widownię zniknął i wszyscy stali się równoprawną częścią widowiska. A było jeszcze kilka punktów, które mogły wywołać żywsze bicie serca, by wymienić „Wait and Bleed” albo „Spit It Out”. Atmosfera nie siadała na moment, zespół świetnie nawiązywał kontakt z publiką, ale Taylor nie pozwalał sobie na nazbyt długie tyrady i jeśli przemawiał, to rzeczowo i konkretnie, oczywiście z odpowiednią ilością „fucków”.
Wszystko przebiegało z precyzją szwajcarskiego zegarka i energetyczny oraz widowiskowy miszmasz szybko zmierzał do finału. Oczywiście publika nie odpuściła i Slipknot, na bis, raz jeszcze odpalił swój diabelski cyrk. Setlista musiała usatysfakcjonować wszystkich, zwłaszcza, że na koniec zabrzmiały „(sic)” i „Surfacing”. Podobno czas festiwali i wielkich koncertów minął? Nic bardziej mylnego! Popatrzcie na zamaskowaną ekipę z Iowa i ich fanów.
A zatem jaki jest Slipkont A.D. 2015? Na pewno bliższy stadionowym gwiazdom, z ich inwentarzem, fanaberiami i blichtrem. Są jak Kiss XXI wieku, tyle że bardziej wulgarni i diabelscy, na miarę zwariowanych czasów. Na ich koncercie poczułem się, jak bohater filmu sci – fi. Kilka dekad temu, tak właśnie wyobrażano sobie koncerty przyszłości: pełne zgiełku, szaleństwa, wygłodniałego tłumu czczącego swych muzycznych bożków. Slipknot doczekał się już kolejnego pokolenia fanów i wydaje się, że są w świetnej formie. Nawet jeśli ktoś nie jest wielkim miłośnikiem podobnej muzyki, to powinien zobaczyć show, jaki prezentują. Robi wrażenie.
Gdy wydali swoją debiutancką płytę, zastanawiano się, czy za strasznymi i wymyślnymi maskami chowa się rzeczywista wartość. Minęło już kilkanaście lat od tamtego czasu, a Slipknot wciąż jest słuchany przez metalowe masy – nie można mieć zatem wątpliwości, że utarli nosa malkontentom. I teraz za fasadą barwnego i złowieszczego zarazem show kryje się coś więcej. Być może znajdą się tacy, którzy uznają, że ten mroczny, i mimo wszystko bardzo komercyjny cyrk, to trochę za wiele. Jestem w stanie to zrozumieć. Ale hipnotyczny spektakl serwowany przez Slipknot do mnie, i do tysięcy fanów zebranych w łódzkiej hali, przemówił.
P.S. Niestety, nie widziałem już koncertu Godsmack, czego oczywiście żałuję. Wystąpili na zewnątrz, podobnie jak Hollywood Undead, i to w niezbyt sprzyjających okolicznościach przyrody. Zagrali około godziny, tyle mogli, i zawarli w swym krótkim show wszystko czego można by się było spodziewać.
Dodam jeszcze, że organizacja Impact Fest stała na wysokim poziomie. Spotkałem się z necie z nielicznymi przypadkami utyskiwań, raczej przesadzonymi. Wszyscy mili i uprzejmi, a kolejek, albo brak, albo znośne i naturalne. Jasne, tłum przed jednym z wejść naprawdę wielki, ale wystarczyło… wybrać inną z bram! Ja, już po poznaniu specyfiki hali, z pewnością odnajdę się w niej lepiej przy następnej okazji. Zobaczymy pewnie już niedługo, czym uraczą nas organizatorzy w przyszłym roku. Póki co w Atlas Arenie jeszcze sporo ciekawie zapowiadających się koncertów. Świetnie, że to miejsce żyje także za sprawą muzyki.
Paweł Lach, RockMagazyn, 15 Czerwca 2015