U2 – Ani grzeją, ani ziębią

U2 po raz kolejny nie nagrali albumu, który można by było położyć na jednej półce z najwybitniejszymi dokonaniami grupy. To oczywiście moja opinia – spore grono fanów i recenzentów uważa inaczej, wystawiając wysokie noty. Songs of Innocence nie jest płytą złą, ma swoje mocne strony, ale nie porywa. Jest też albumem na dziś. Posłuchamy, skomentujemy, porozmawiamy o nim ze znajomymi przy kawie, pokłócimy się nawet, a dwie lub trzy piosenki wrzucimy na aktualną playlistę. Jednak czy będziemy do niego powracać? Czy stanie się płytą klasyczną? Mam wrażenie, że jak wszystkie dzieła U2 nagrane w XXI wieku, wpadnie do koszyka z albumami, które nie wywołują większych emocji i nie stanowią dla nikogo (lub prawie nikogo) jakiegoś punktu odniesienia.

u2

Widziałem w internecie wiele głosów: „ale przecież nie oczekujmy po nich drugiego Joshua Tree albo Achtung Baby. I oto się złoszczę – nie na Irlandczyków, ale na krytyków i fanów. Dlaczego mamy nie wymagać od zespołu, który przez lata kariery pretendował zawsze do miana jednej z największych kapel na planecie Ziemia? Zrobili swoje w latach 80. i wystarczy? Wolno im nagrywać płyty niezłe, a nie znakomite, bo są już z nami tak długo? A może współczesna scena pop rockowa jest tak słaba, że U2 nawet z przeciętną płytą lśnią wśród świateł jupiterów blaskiem diamentu?

Ja nie chcę powtórki z rozrywki, nie chcę brzmienia z tej, czy owej płyty, nie pragnę odgrzewania starych patentów. Bono i spółka pokazywali przez lata, że potrafią nieoczekiwanie skręcić na muzycznym szlaku, pokusić się o nowe brzmienia, nie wpaść w koleiny własnej legendy. Mam tylko wrażenie, że nie wiedzą teraz czego tak naprawdę chcą, że traktują wydanie kolejnej płyty, jako obowiązek, bo raz na kilka lat trzeba, bo wypada, wytwórnia nagli itd. Kto jednak, nawet spośród ich najbardziej zagorzałych fanów, czeka podczas koncertu z wypiekami na twarzy na nowe kawałki? Pewnie nieliczni. Owszem, sprawa ma się podobnie w przypadku 90% klasycznych zespołów, które są kochane przede wszystkim za artystyczne szczyty, jakie osiągały w lepszych czasach. Ale to nie usprawiedliwienie.

O tym, że można po latach nagrać płyty ekscytujące, przekonaliśmy się ostatnio za sprawą Deep Purple i Black Sabbath. Oglądając na żywo ostatni koncert Purpli w katowickim Spodku, a także najnowsze DVD Sabbathów, przekonałem się, że dobra płyta i udane, świeże piosenki mogą uskrzydlić zespół. Ktoś powie, że wyżej wymienieni odgrzali stare kotlety, bo przecież i Now What?!, i 13 brzmią bardzo klasycznie, jakby muzycy kopiowali swoje brzmienie z czasów młodości. Jest w tym cień racji, ale myślę, że po prostu nagrali coś, co zawsze siedziało w ich głowach, sercach, trzewiach. I już. Wyszło. Po prostu wyluzowali i dali się ponieść muzyce.

Dawid Bowie, dla przykładu, od lat się zmienia, przeobraża, dokonuje mniej lub bardziej spektakularnych muzycznych wolt, ale wciąż w tym wszystkim pozostaje sobą i zionie autentycznością. Podobnie ma się sprawa z Depeche Mode, muzycznymi rówieśnikami U2. Ktoś powie, że Stonesi ostatnią porywającą płytę nagrali w latach 70., ale słuchając A Bigger Bang na ustach pojawia się uśmiech. Szczery rhytm’n’blues, jakby chcieli powrócić do czasów Let It Bleed. Nie czuć w tym żadnej kalkulacji. Po prostu zrozumieli w czym są najlepsi, czyli w realizacji nieśmiertelnego hasła „Sex, Drugs & Rock and Roll”. Można poszukiwać, można powracać do dźwiękowej macierzy, można jak AC/DC wciąż grać swoje „ta, ta da da, ta da dam” i być szczęśliwym. A U2 i kilka innych klasycznych kapel (z Metalliką na czele) kombinują, obmyślają, wahają się i niestety boją. Kiedyś byli drogowskazami na scenie, teraz sami nie wiedzą, jaki szlak obrać. Dają nam zestaw różnorodnych piosenek, a nie albumy. I nie obchodzi mnie, że „takie są czasy”.

Z U2 nie jest oczywiście tak źle, jakby wyglądało z tonu moich wywodów. Nowa płyta jest przyzwoita, niezła, sprawia słuchaczom przyjemność, przynajmniej w lepszych momentach. Ale o poprzednikach Songs of Innocence też nie mówiło się źle. Ba! Płyty te bywały nagradzane, zbierały niezłe recenzje. Jednak ile z tych piosenek wciąż można posłuchać w radiu? Ile z nich nucą fani zespołu? Które z tych albumów są stałymi gośćmi w Waszych odtwarzaczach?

Kiedyś płyty U2 były o czymś. Miały swój klimat, stanowił jakąś całość. Weźmy klasyczne dokonania grupy. Boy – odpowiedź na nową falę, spontaniczna, chłopięca właśnie, wyraz młodzieńczego werteryzmu. War – gorzki, mocny i pełen pasji (muzycznie i tekstowo) komentarz do aktualnej, pełnej niepokojów rzeczywistości. Joshua Tree – ukłon w stronę Ameryki, jej brzmień i klimatów, jasnych i ciemnych stron, przebojowy i różnorodny, świadectwo dojrzałości zespołu. Achtung Baby – śmiałe wkroczenie w nową dekadę, odświeżenie brzmienia, ekscytujący rozdział fascynacji sceną elektroniczną (jeszcze mocniej podkreślony na następnej płycie, Zooropie).

Nie wołam do kwartetu – nagrajcie coś jak z dawnych lat, albo odwrotnie: poszukajcie nowych dróg. Nie wołam, bo ani mnie nie usłyszą, ani narzekania starego fana im nie są im potrzebne. Ja chcę tylko prawdziwego albumu! Płyty o czymś, jakieś muzycznej i tekstowej wizji, czegoś poruszającego, melodii zapadających w pamięć. Nie musi mnie rzucić na kolana, ale niech to będzie coś więcej, niż zbiór kilkunastu przyzwoitych piosenek.

Można strącać zawieszoną przez siebie poprzeczkę, zwłaszcza, gdy samemu umieściło się ją wysoko. To nieuniknione. Nawet najwybitniejszym zdarzają się okresy mniej płodne i muzycznie mniej pociągające. Ale nie wolno obniżać poprzeczki i cieszyć się, że ktoś ją przekroczył używając do tego niezbyt energicznego zamachu nogi. A chyba dzieje się tak w przypadku U2 z fanami i krytykami muzycznymi – pierwsi rachitycznie podskakują, drudzy minimalizują swoje wymagania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *