Thanks Jimi Festival 2016

fot. Dariusz Ptaszyński.

Galeria z wrocławskich koncertów na: http://dariuszptaszynski.com/

Bardzo chciałbym, aby ta relacja była pozbawionym uniesień oraz wątku osobistego chłodnym i rzeczowym reportażem, jednak tak się chyba się nie da. Thanks Jimi Festival jest w moim przekonaniu wydarzeniem nie tylko artystycznym, ale też emocjonalnym – przynajmniej dla mnie i pewnie dla tysięcy fanów rocka. Jak wyjaśnić bowiem fakt, że dorosły, brodaty facet, co już niejedno widział, po raz kolejny się popłakał?

Tak, tym facetem byłem oczywiście ja. Udawałem co prawda, że coś wpadło mi do oka, że okrutny katar mnie męczy, ale nie mogłem przestać. Nie żartuję. Kiedy widzę całe rodziny z gitarami w rękach, długowłosą młodzież, co wciąż czuje moc przesterowanych riffów i staruszków, którzy trzymali się po raz pierwszy za rękę w czasach, gdy rock dopiero się rodził, odzywa się w mnie jakaś ckliwa nuta – zwłaszcza, gdy widzę ich wszystkich razem, zjednoczonych piękną ideą. W dodatku gdy w tle zespół kierowany przez niezłomnego Leszka Cichońskiego gra All Along The Watchtower Hendrixa, a właściwie Boba Dylana, to już jestem „poskładany”. Ja wiem, że Boys Don’t Cry (w wersji The Cure) lub w polskim wydaniu Chłopaki nie płaczą (jak nam śpiewał Muniek Staszczyk), niemniej nie udało mi się zastosować do tych słusznych porad. Możecie się śmiać.

Żałowałem jedynie, że nie udało się dotrzeć do Wrocławia wcześniej – swoje zrobiły korki na autostradzie A4 i wymuszone objazdy (skądinąd była to okazja, by podziwiać urokliwe zakątki Dolnego Śląska). Jak co roku, od godzin porannych, na ustawionej na wrocławskim rynku scenie, pojawiali się zacni goście, którzy dzielili się swym talentem gitarowym i nie tylko. Udało mi się usłyszeć przynajmniej mały hołd dla Prince’a, czyli specjalnie przygotowane na tę okazję Purple Rain – w końcu 2016 to rok odejścia wielu gigantów – i zobaczyć wybory najdziwniejszej gitary (grającej). No, a przed samym biciem rekordu Guinnessa zabrzmiały takie klasyki jak Smoke On The Water Purpli, Wild Thing The Troggs, czy Kiedy byłem małym chłopcem Breakoutu – miód na uszy.

Wszystko to była jedynie przygrywka do finałowego wykonania piosenki Hey Joe Hendrixa. Na scenie plejada gitarzystów, z gościem specjalnym festiwalu, Scottem Hendersonem na czele i wyluzowanym prezydentem Wrocławia, Rafałem Dutkiewiczem, który schwycił w dłonie stylowego Gibsona. Pod sceną natomiast tłum, w którym można było wypatrzeć „Człowieka-gitarę”, szturmowca imperium, błazna i siostrę zakonną (jak najbardziej autentyczną – wiem, bo znajomy zamienił z nią słowo). Pogoda i frekwencja dopisała, zatem udało się! Tym razem aż 7356 gitar zostało wzniesionych pod słoneczne, wrocławskie niebo. No i każdy, kto przyszedł ze swoim wiosłem może czuć się zwycięzcą – rekord został pobity o zaledwie dwunastu gitarzystów!

Oczywiście ten miły akcent nie kończył imprezy, choć dalszy jej ciąg przeniósł się w inne miejsce. Na dwóch scenach – jednej wewnątrz Hali Stulecia i drugiej, plenerowej, obok niej – do późnych godzin wieczornych, trwały koncerty zaproszonych gwiazd. Przekrój stylistyczny bardzo różny, i dobrze, bo muzyka gitarowa niejedno ma przecież imię. Na otwarcie Dżem, który zaprezentował „pod chmurką” swoje największe przeboje, z Victorią i Wehikułem czasu na czele. Na dowód tego, że weterani polskiego blues rocka są wciąż gigantami niech świadczy fakt, że na ich koncercie zebrał się już pokaźny tłum – co zwykle rozpoczynającemu festiwal artyście nie bywa dane.

Młodsi fani (bo „na oko” tych było więcej pod sceną) mogli znaleźć z pewnością wiele satysfakcji w występie power metalowców z Dragonforce. Mimo pewnych kłopotów technicznych udało się Anglikom (choć warto zauważyć, ze skład iście międzynarodowy) rozruszać publikę. Ich kawałki, utrzymane w kanonach stylu, niewątpliwie sprawdzają się na żywo – głos Hermana Li brzmi, także i w wysokich rejestrach, jak dzwon, a gitarzyści potrafią zadziwić biegłością. Klimaty może i nie moje, ale doceniam profesjonalne podejście i konsekwencję w przekazie.

Występ Dragonforce nie był jedynym metalowym akcentem wieczoru. Sądząc po frekwencji, to Within Temptation, grające na koniec, wewnątrz hali, było najbardziej oczekiwanym wykonawcą tego wieczoru. Ich show mogło rzeczywiście robić wrażenie. Nawet malkontenci musieli docenić wizualny aspekt koncertu. Holendrzy przywieźli ze sobą potężną scenografię, m.in. ekrany ledowe (na których pojawiały się klimatyczne wizualizacje). Kiedy Sharon den Adel śpiewa – jak to miało miejsce na początku – w baśniowym kostiumie i takim też scenicznym anturażu, to ręce same składają się do oklasków. Zresztą zespół na żywo wypada mocniej, niż na płytach, bardzo selektywnie, po prostu metalowo.

Jakże inny był koncert wirtuoza gitary, Scotta Hendersona, który z kolei zainaugurował występy „pod dachem”. Sporo bluesa, ale też jazzu. Rzecz dla koneserów. Artyście towarzyszyło kapitalna sekcja rytmiczna – na trasie koncertowej po Polsce grają wraz z Hendersonem młody basista, Travis Carlton i perkusista Krzysztof Zawadzki. Można było usłyszeć sporo wirtuozerii, jednak takiej, która nie jest tylko popisem dla samego popisu. Scott traktuje swojego seledynowego Fendera z uczuciem i wielką biegłością jednocześnie. Z pewnością jeszcze lepiej słuchałoby się tego składu w jakimś niedużym bluesowym klubie.

Skoro jednak zacząłem od osobistych akcentów, to na nich skończę. Nie ukrywam, że najbardziej wyczekiwałem występu Guano Apes. Zadecydowały pewnie sentymenty młodzieńcze – któż przed kilkunastoma laty nie ekscytował się pierwszą płytą Niemców? No właśnie, publiczność czekała przede wszystkim na Open Your Eyes i hymn wszystkich snowboardzistów, Lords of the Boards (zagrany na bis). Tutaj szaleństwo było największe, podobnie jak przy innym hicie grupy, kowerze Big In Japan z repertuaru Alphaville. Trzeba przyznać, że Guano Apes wypadają na scenie bardzo wiarygodnie. Sandra Nasic natomiast wygląda lepiej niż kiedykolwiek i sprawdza się w roli frontmanki znakomicie.

No i pora na największe – moim skromnym zdaniem – muzyczne oczarowanie tego festiwalu. Gdy wyszedłem z koncertu Guano Apes, weterani ze Status Quo już grali na zewnątrz. Przysiadłem sobie spokojnie na murku, z myślą, że dinozaury rocka pewnie mnie nie ruszą z miejsca. Jakże się myliłem! Zagrali swoje rock and rollowe kawałki z niemal hard rockową mocą i punkową energią.

To był cios! Co prawda głos Francisa Rossi i Ricka Parfitti czasem mógł się lekko załamywać, ale był to jednoznacznie wspaniały pokaz nieśmiertelności rockowej klasyki, opartej na dobrym riffie i melodii. I wcale nie chodzi o przeboje takie jak In the Army Now (owszem, wcale wdzięcznie zaśpiewane wraz z publicznością), czy Whatever You Want, ale o szczerość i dobre rzemiosło, które połączone w jedno, dają miażdżący efekt. I pomyśleć, że panowie grają nieprzerwanie (choć ze zmianami w składzie) od 1962 roku! Mimo iż Rossi dowcipnie narzekał na wieczorny chłód, to publiczność podczas koncertu mogła dzięki pląsom odpowiednio się rozgrzać – pod halą tańczyli zarówno siwowłosi seniorzy, jak i dzieciaki. Set Status Quo zwieńczył bis, w którym zabrzmiały rock’n’rollowe standardy – Johnny Be Good i Roll Over Beethoven. Nie mogło być lepiej.

Cóż mogę dodać? Gratulacje dla Leszka Cichońskiego i jego ekipy, za kapitalną robotę. Liczę na więcej muzycznych wzruszeń.

Paweł Lach, RockMagazyn, 4.05.2016