Pixies – uczniowie czarnoksiężnika

Miasto Boston, stan Massachussetts, U.S.A. Pierwsze skojarzenia? A choćby pewna dziwna afera związana z zatopieniem ładunku herbaty w tamtejszym porcie, która niespełna dwieście pięćdziesiąt lat temu walnie przyczyniła się do powstania Stanów Zjednoczonych Ameryki. Wymieniać dalej? Celtowie, najbardziej utytułowana drużyna ligi NBA; Uniwersytet Harvarda, miejsce o którym marzy wielu prymusów z całego świata; „The Boston Globe”, jeden z najbardziej opiniotwórczych prasowych tytułów w Stanach. A jeśli ktoś spędził wczesne lata 90. przed telewizorem, kiedy to w Polsce przeciętna rodzina Kowalskich posiadała dwa kanały TVP, pamiętać może komediowy serial „Zdrówko” („Cheers”), którego akcja rozgrywała się w jednym z bostońskich pubów. O czymś zapomniałem? Co za pytanie! Na koniec zostawiam to, co najważniejsze – PIXIES!

Pixies

Zespół założony w Bostonie w 1986 roku, w którego składzie znaleźli się: Black Francis (wokal i gitara), Kim Deal (bas i wokal), Joey Santiago (gitara) i David Lovering (perkusja). Cztery długogrające płyty Pixies, i poprzedzający je mini album, ukazujące się z podziwu godną regularnością w latach 1987 – 1991, były jak ożywczy nurt alternatywnej odnowy, spłukujący z siłą wodospadu Niagara pełen pozerstwa blichtr rockowej sceny w U.S.A. Związawszy się z niezależną brytyjską wytwórnią 4.A.D., kapela mogła liczyć na pełnię twórczej wolności. Choć z początku nie było mowy o komercyjnym sukcesie i masowym oddziaływaniu (w sumie ten wątpliwy zaszczyt nigdy ich nie spotkał w pełni), Pixies przetarli szlak i przygotowali świat na rockową rewolucję początku lat 90. Do bólu prawdziwi – nie szokowali, nie przebierali się na scenę w dziwaczne fatałaszki, nie preferowali kosmicznej pirotechniki, ani nie potrzebowali skandali, by stać się legendarnymi. Wychodzili na scenę w dżinsach i zwykłych podkoszulkach. Po prostu grali.

Ale za to jak!

Choć nigdy nie byli zespołem naprawdę topowym, to przecież do inspiracji nimi przyznawali się najważniejsi rockmeni kolejnych dekad, a wpływ tworzonej przez zespół muzyki nadal jest żywy – wystarczy posłuchać współczesnej sceny indie, która wiele zawdzięcza Pixies, choć możliwe, że nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Kiedyś niezłą reklamę zrobił im Kurt Cobain, który u szczytu popularności Nirvany powiedział, że nie miał przekonania, czy „Smells Like Teen Spirit” powinien promować płytę, bo kawałek, jego zdaniem, brzmiał jak zrzynka z Pixies. O zespole ciepło (by nie powiedzieć entuzjastycznie) mówili tak różni artyści jak David Bowie (w hołdzie im nagrał nawet kower piosenki „Cactus”), P.J. Harvey, czy chłopaki z Radiohead.

Chyba najtrafniej w sedno ich fenomenu trafił lider zapomnianego już niestety angielskiego zespołu Strangelove, który wypowiadając się kiedyś na łamach „Tylko Rocka”, stwierdził niezwykle trafnie, że gdyby diabeł zapragnął mieć zespół rockowy, grałby w Pixies. Święte – a raczej nieświęte – słowa. Podobnie jak Lucyfer, ekipa z Bostonu z chaosu uczyniła swą siłę.

Dlaczego byli tak świetni (bo co do tego nie może być wątpliwości)? Umówmy się – nie wymyślili tak naprawdę nic nowego: wzięli najprostsze, najbardziej elementarne rock’n’rollowe archetypy, które połączyli w taki sposób, że objawiła się intrygująca, oryginalna całość. Nie bali się jednocześnie uciec od stereotypów, być przebojowymi, pozwolić sobie na latynoskie odloty, mieć w nosie przyzwyczajenia statystycznego odbiorcy, wyrwać teksty piosenek z rockowych kanonów, miotać się gwałtownie i zaskakująco dla słuchaczy między ciszą i hałasem. Czuć w ich twórczości wolność i przestrzeń, a jednocześnie dryg do pisania wpadających w ucho piosenek, bo przecież dobry kawałek to taki, który można zanucić. Byli jak niegrzeczni uczniowie czarnoksiężnika – trochę przypadkowo pomieszali eliksiry, nielegalne odloty i słowne zaklęcia, z czego otrzymali miażdżący ekstrakt rockowej brudnej siły o komercyjnym potencjale i emocjonalnej sile. Przemówili własnym językiem, opartym o rock’n’rollowe dialekty niezależnych, garażowych zespołów. Ich piosenki to linie papilarne szalonego rockowego bożka, odbite na twórczości wielu współczesnych artystów. Gdy słucha się płyt Pixies, których ćwierćwiecze nie naruszyło zębem czasu, aż dziw bierze, jak wiele z tego słychać wciąż u młodych kapel.

Na pewno na sukces Bostończyków złożyły się indywidualności, które potrafiły stworzyć zgrabny kolektyw. Zacznijmy od perkusisty Davida Loveringa: być może nie przypomina za bębnami muppetowego Zwierzaka i trudno doszukać się w jego poczynaniach wirtuozerskich szaleństw, ale trzyma wszystko w ryzach prostego rytmu. Joey Santiago z kolei, to prawdziwy mistrz sugestywnych, brudnych punkowych riffów, połączonych z latynoskim feelingiem, ale przede wszystkim dyrygent sprzężeń, brumów, pisków, który z walki z gitarowym piecem uczynił oręż doskonały. Kim Deal, na scenie zwykle uśmiechnięta, dziewczęca, jej wokal dodawał garażowej muzyce trochę słodyczy (choć potrafiła też krzyknąć. Do tego jej gra na basie: minimalistyczna do bólu i hipnotyczna. No i Francis Black. Bez złośliwości – taki sobie chłopak, z lekką nadwagą (teraz już z ciężką), trochę łysiejący (dzisiaj już całkiem łysy), w spranych dżinsach i przepoconej koszulce. Nijak wyglądał przy rockowych herosach swojej epoki, powiedzielibyśmy współcześnie: barwnych upiorach zrodzonych z koszmarów ideologii Gender. A on, tak po prostu, wchodził na scenę z gitarą, stawał przed mikrofonem i mówił, melorecytował, śpiewał (fałszywie lub nie), wrzeszczał jak przypiekany na stosie, piszczał, czasem nawet szczekał. Bardziej prawdziwe to jednak od kryształowych wykonań rockmanów końca lat 80., których szkolone głosy, potrafiące w falsetach doprowadzić szklankę do śmierci, a w balladach głębokim wibrato wywołać u kobiet niekontrolowany orgazm, były tyleż wspaniałe, co nudne.

Nie można polecić jakoś szczególnie, którejś z płyt Pixies, bo to po prostu kolejne intrygujące przystanki w podróży wesołym, post punkowym pociągiem, pełnym zgrzytliwych przesterów, ale i melodii. Szybko dali się zauważyć – pierwsze nagrania studyjne wydali rok po założeniu kapeli. Zespół już na debiutanckim mini albumie „Come On Pilgrim” (1987) znalazł swój styl, który potem sukcesywnie rozwijał, bez rewolucji – wszak rewolucję wywołał już u zarania. Trochę jakby ktoś wczesne R.E.M. wrzucił do brudnej sutereny, znajdującego się w puertorykańskiej dzielnicy, gdzie trwa właśnie spontaniczny punkowy jam, przy wziewnych środkach mącących zmysły i odrobinie tequili.
„Surfer Rosa” (1988), pierwszy długogrający album, to już jasna deklaracja niebanalnych możliwości w tworzeniu rockowych piosenek. Nie mogło być wątpliwości, że pojawiło się interesujące zjawisko, osadzone w tradycjach niezależnego, amerykańskiego grania – w prostej linii prowadzonej od Velvet Underground i biegnącej przez śmiałe, kakofoniczne z lekka poszukiwania Sonic Youth. Garażowe to i brudne, świadomie niedbałe – tutaj hałas, sprzężenia gitary, krzyk, niefrasobliwość oraz szczypta szaleństwa stają się równoprawnymi środkami wyrazu. Krótkie (dwuminutowe z groszem) killery, pełne zadziorności – jednocześnie z przebojowym, radiowym potencjałem.

Płyta komercyjnie, przynajmniej w swych czasach, nie odniosła sukcesu, jednak po latach pojawia się na listach najlepszych i najważniejszych rockowych dokonań. Już otwierające „Surfer Rosa” – doskonałe dodajmy – „Bone Machine” i „Break My Body” mogą posłużyć za wizytówkę zespołu: zgrzytliwe, proste riffy; dudniące miarowo, monotonnie, ale hipnotycznie bas i perkusja; wrzeszczący Black i słodko a zarazem nonszalancko podśpiewująca w tle Kim. Do tego te latynoskie klimaty (jak w „Vamos” lub „Oh My Golly!”) i niekoniecznie poważne teksty (czasem w hiszpańskim dialekcie). Nie zapomnijmy też, że płyta ta przyniosła prawdziwy „evergreen”, piosenkę „Where Is My Mind?”, kowerowaną wciąż przez rockmanów (by wymienić Placebo, albo Kings Of Leon) i chętnie wklejaną na facebooka współcześnie, choćby jako komentarz do porannej walki ze skutkami zakrapianej nocy.

To było coś nowego na alternatywnej rockowej scenie w U.S.A, która także dzięki Pixies, przemawiać zaczęła znowu własnym językiem. Szorstka produkcja płyty „Surfer Rosa” spodobała się tak bardzo Kurtowi Cobainowi, że lider Nirvany zaprosił producenta, Steva Albiniego, do współpracy przy „In Utero”, by osiągnąć podobny, niedbały efekt.
Na kolejnym, wydanym w 1989 roku albumie „Doolittle”, Pixies zabrzmieli jakby dojrzalej i zaprezentowali się z ciut bardziej komercyjnej strony – ale to nie zarzut, bo na płycie nie znajdziemy wypełniaczy; kolejne piosenki dobitnie ukazują oryginalność kwartetu. Jest może ciut mniej szorstko niż na debiucie, ale i bardziej różnorodnie. Wciąż przypominany przez rockowe rozgłośnie radiowe „Monkey Gone To Heaven” to wzorcowy pokaz tego, jak można za pomocą prostych środków sięgnąć rockowego nieba – od spokojnej melorecytacji po wrzask, od minimalistycznych dźwięków po kanonadę sprzężeń, od przebojowości po hałas, od delikatnych nut smyków po gitarowy jazgot. Jeśli będą pamiętani za trzysta lat – w co nie wątpię – na falach radia wciąż będzie można usłyszeć ten kawałek. A do tego pop-punkowo-alternatywne perełki, by wymienić „Debaser”, „Wave Of Mutilation” albo „Gouge Away”. Mamy tu też bezczelne, szybkie gitarowe ciosy („Tame”, „Dead” i „Crackity Jones”), a z drugiej strony subtelną, plażową i lekko kpiącą z konwencji piosenki „wakacyjnej” – „La La Love You”, albo też niemal bluesowy kawałek, przywołujący klimat Dzikiego Zachodu („Silver”). Większość słuchaczy kojarzy tę płytę również za sprawą karaibskiego w klimacie, hiciarskiego do bólu, ale jakże wdzięcznego „Here Comes Your Man”. Płyta majstersztyk, można wziąć na bezludną wyspę i słuchać z Piętaszkiem do końca swych dni – pod warunkiem, że zapas baterii do przenośnego „jamnika” na to pozwoli, a kumple Piętaszka nie przybędą po swój posiłek.

Kolejne albumy to efekt naturalnego rozwoju. „Bossanova” (1990) jest dowodem na twórczą swobodę Pixies i brak przywiązania do jakichkolwiek wzorców. Można powiedzieć, że to drugi rozdział „Doolittle”. Znajdziemy tu podobną stylistykę twórczego misz maszu, z której wyłaniają się indie popowe (powiedzielibyśmy dzisiaj) piosenki, jednak z przesterowanym gitarowym pazurem i krzykliwym wokalem. Zespół wita nas „kowbojską” w klimacie „Cecilia Ann”, by zaraz potem zaserwować wrzaskliwy i mocny, niczym szybki prosty Muhammeda Allego, punkowy „Rock Music”. Jednak z tej lekko schizofrenicznej mieszanki wyłania się znakomita całość, bogata w czystą dźwiękową przyjemność. Trochę nostalgii (w której pobrzmiewa znowu klimat słonecznych plaż) przynosi nam „Ana”, albo „Havalina”. Na „Bossanovie” mamy również wiele dowodów na spory, przebojowy potencjał kapeli: „Allison”, „Dig For Fire”, albo „All Over The World” – w szczęśliwych zaświatach, do których trafią melomani, DJ z aureolą będzie przypominał podobne piosenki na niebiańskiej potańcówce (rogaty w kilkadziesiąt pięter niżej wybierze raczej „Hang Wire” i wspomniany wcześniej „Rock Music”). Spokojniejsi, niż na pierwszej płycie, ale wciąż hipnotyzujący i pozbawieni zahamowań – tak „Bossanovę” można podsumować najkrócej.

Wieńcząca tetralogię płyt z przełomu dekad „Trompe Le Monde” (1991) jest być może najbardziej spójnym albumów w dyskografii zespołu. Zapowiedź nadejścia epigonów rockowej demolki końca lat 70. w postaci Green Day, The Offspring, czy Rancid? Być może. Oczywiście zespół nie udaje tutaj nikogo – ma w końcu swój charakter – prezentując jednocześnie bardziej zwartą formę całości. Mniej tu dźwiękowych dziwactw, szaleństw, więcej rock’n’rolla i punka, co dla jednych będzie zaletą, dla drugich wadą. Krótkie, szybkie piosenki, oparte na dziarskich riffach i szybkich rytmach, na czele z „Trompe Le Monde”, „Head On” lub „Letter To Memphis”, z już nie z tak brudną, jednocześnie mocniejszą produkcją. Jakże świeżo i młodzieńczo brzmi „Alec Eiffel” (aż chce się przy tych dźwiękach pośmigać na desce w skateparku), z ciekawym – co nowe – wykorzystaniem klawiszy, dodającym całości nowofalowej przestrzeni. „The Sad Punk”, z wrzeszczącym Blackiem, to prawie hardcore w stylu wczesnego Bad Brains, który zmienia się w romantyczną, choć zadziorną balladę. Oparte na melorecytacji wokalisty i dziwnym klimacie „Space (I Believe In”). „Subbacultcha” – pokaz tego, jak z gitarowych „brudów” stworzyć coś niezwykłego. Wpadająca w ucho, bliższa akustycznym, popowym przebojom grupy piosenka „Motorway To Roswell”. No cóż, jeśli ktoś spodziewał się po trzech świetnych płytach spadku formy, musiał się rozczarować.

Po wydaniu płyty „Trompe Le monde” koncertowali jeszcze trochę i rozstali się. Zaledwie kilka lat intensywnej wydawniczej i scenicznej działalności. Pojawili się jak meteor i z siłą kosmicznego wybuchu zrobili po prostu, co do nich należało. Echa tego niezwykłego muzycznego wydarzenia rozbrzmiewały i rozbrzmiewają wciąż wśród zainspirowanych. Jedno jest pewne – nie zdążyli znudzić swoją twórczością, co czasem przydarza się ważnym kapelom, które niepotrzebnie nagrywają na siłę i z determinacją pchają swój rockowy wózek, choć mało kto chce podziwiać kryjący się na nim towar. Czasem lepiej odcisnąć swój trwały ślad, zniknąć szybko i pozostawić nowym pokoleniom twórczą recepcję. Tak stało się w przypadku Pixies.

Powrócili w roku 2004, by grać koncerty, szczycąc się już statusem zespołu legendarnego i kultowego, który zainspirował dziesiątki kapel na tej planecie. Ich występy okazały się tak samo żywiołowe jak dawniej, a na festiwalach i w klubach potrafili zebrać liczne, szalejące z nimi audytoria. Nic dziwnego, że wielu czekało na nowe piosenki. Nie wiem, czy najnowsza płyta Pixies będzie godna uwagi. Bardzo się boję. Trzy wypuszczone w 2013 roku w świat EP – ki, które pojawiły się w zasobach internetu (zatytułowane po prostu EP 1, 2 i 3), zdradzają niestety nierówną formę. Znalazły się na nich kawałki dorównujące najlepszym dokonaniom sprzed 20 lat, jak i rzeczy słabsze, wypełniacze nawet, piosenki, w których z trudem doszukać się mocy i chwytliwości. Czasem słychać też dryf w kierunku nowocześniejszych brzmień – Pixies poszukują swojego miejsca. Te trzy EP – ki złożą się na nowy album.

Dajmy im jednak pewien kredyt zaufania, poczekajmy spokojnie, osłuchajmy się z nową płytę, która ukaże się oficjalnie 28 kwietnia. Może zadziwią nas raz jeszcze? Jeśli jeszcze nie teraz, to w przyszłości. Może popuszczą wodzę fantazji, zerwą się łańcuchów przyzwyczajeń i ograniczeń, a potem znowu, jak niepokorni uczniowie czarnoksiężnika, stworzą rockową miksturę, która odurzy słuchaczy, a diabła zmusi do myślenia o wstąpieniu w ich szeregi? Jedno jest pewne – ludzie chcą słuchać i oglądać Pixies na żywo. Wystarczy zajrzeć na spojrzeć na listę koncertów, jakie zaplanowali w 2014. Niczym Fileas Fogg przemierzą kulę ziemską wszerz i wzdłuż.

Wy też macie taką możliwość. Idźcie (jedźcie) na ich koncert, który odbędzie się w ramach Orange Warsaw Festival, 13 czerwca na Stadionie Narodowym. Pal licho, że to już rockowe dinozaury, że się im przytyło, wyłysiało, że świat poszedł do przodu, a oni nie chcą grać dubstepu i indie folku. Są prawdziwi, nie uszminkowani, szczerzy, oryginalni. Nikt im tego nie zabierze.

Recenzja płyty „Indie Cindy”: RockMagazyn.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *