Nick Hasted „OBYWATEL JACK. O tym, jak Jack imperium z bluesa zbudował” – recenzja

Obywatel Jack to opowieść o pewnym znanym muzyku, bluesie, marzeniach i Detroit. Wszystkie te elementy splatają się w książce Nicka Hasteda w jedno, dowodząc, że nic nie powstaje w próżni. Autor barwnie i z polotem przedstawia historię Jacka, cudownego chłopca, który od pucybuta (a raczej tapicera) stał się milionerem i cesarzem swojego prywatnego muzycznego świata, napędzanego tradycyjną, amerykańską muzyką.

Czy trzeba go przedstawiać fanom rocka? Dla porządku przypomnę: Jack White (naprawdę John Anthony Gillis), to wokalista, kompozytor, autor tekstów, multiinstrumentalista, producent muzyczny, aranżer, wydawca lub po prostu „człowiek orkiestra” – i jak żadna postać z ostatnich rockowych dekad zasłużył sobie na biografię. Mimo stosunkowo młodego wieku jego dorobek artystyczny już wydaje się olbrzymi. Urodził się w domu, gdzie równie często słyszało się rockowe klasyki (dzięki płytom braci), jak i polskie „sto lat” – nic dziwnego, skoro matka Jacka jest polskiego pochodzenia, podobnie jak znacząca część mieszkańców rodzinnej dzielnicy. Wybrał tradycyjną amerykańską muzykę, jako formę buntu. W jego okolicy i w szkole, do której chodził, królował hip-hop, i to w swym gangsterskim wydaniu, tak popularnym na przełomie lat 80-tych i 90-tych. Ta rapowa fala miała potem dać światu Eminema, innego muzycznego giganta z miasta Detroit. Jednak dopiero gdy Jack usłyszał po raz pierwszy blues w wykonaniu Sonny’ego White’a, odkrył, co naprawdę kocha, a lokalna garażowa scena, zbudowana na legendzie The Stooges i MC5, zakorzeniła go w światku surowych riffów. Książka Obywatel Jack to także opowieść o innych wykonawcach z upadającego miasta, zarówno tych, którym się udało, jak i dzisiaj już zapomnianych.

Choć muzyka jest sednem tej historii i wszystko wokół niej się kręci, nabiera rozpędu z ożywczym riffem lub zamiera, gdy nastaje cisza, to niewątpliwie Hasted ze skrupulatnością odmalowuje też interesujące tło wydarzeń. Książka spodoba się nie tylko fanom The White Stripes, ale myślę, że także wszystkim tym, którzy szukają genezy intrygujących zjawisk. Trudno bowiem podważać fakt, że ten „biało-czerwony” duet był u zarania nowego Millenium jedną z najjaśniejszych gwiazd na rockowym firmamencie. Sporo tu o biznesowej działalności Jacka oraz osobach z muzycznej branży, które napotkał na swej drodze (by wspomnieć Boba Dylana czy Lorettę Lynn). Poświęcono też wiele uwagi „siostrzanej” relacji z Meg, połowicą życiową i muzyczną, oraz późniejszym związkom artysty (w tym najbardziej burzliwym z Karen Elson). Czytelnicy będą się mogli przede wszystkim przekonać, jak to jest oddychać muzyką. Wystarczy poczytać z jakim oddaniem dla publiczności artysta traktował każdy koncert – czy to występ dla paru osób na początku kariery w Detroit, czy w dusznym, ale kultowym klubie w Londynie albo w tak nietypowym miejscu jak opera postawiona w środku dżungli (znana z filmu Wernera Herzoga, Fitzcarraldo).

Łyżka dziegciu do beczki miodu? Z pewnością więcej dowiemy się z tej książki o początkach Jacka i The White Stripes niż kolejnych muzycznych projektach jak The Raconteurs i The Dead Weather (choć oczywiście autor skrupulatnie przywołuje te wątki), ale chyba nie mogło być inaczej. Opowieść o tym jak mały Jack, ministrant, i jego rodzice czekali na przyjazd do Detroit Jana Pawła II oraz wzmianka o pierwszym koncercie The White Stripes w Polsce, to miłe dla nas akcenty i szkoda, że nie ma tego więcej. To jednak nie zarzut do książki i autora. W świecie idealnym każdemu tego wydawnictwu powinien towarzyszyć lokalny suplement (szczęście miał nieodżałowany Leonard Cohen, którego biografię wzbogacono o polskie „dopiski”). Jak by jednak do tematu nie podchodzić, „Obywatela Jacka” warto, a nawet należy mieć w swojej biblioteczce.

RockMagazyn, 29 Sierpnia 2017