Mayhem. Bez kompromisów

Nigdy nie przejmowali się tym, co powiedzą słuchacze i krytycy. Najczęściej zaskakiwali wszystkich śmiałym odejściem od kanonów, wyznaczonych także – a może przede wszystkim – przez siebie. Poszerzali granice stylu z każdym wypuszczanym w świat albumem. Niektórzy kręcili nosami. Inni wyli przeciągle z zachwytu. Ale toczący się zboczem góry kamień porwał lawinę, której zatrzymać się nie dało.

Mayhem

Już pierwsza demówka Pure Fucking Armageddon (1986), a potem oficjalny mini album Deathcrush (1987) były świadectwem twórczej odwagi, pokazem niepokorności, wyrazem chęci dojścia tam, gdzie nikt jeszcze nie odważył się pójść. Ten antykomercyjny i nihilistyczny krzyk inspirował kolejnych, stając się fundamentem dla norweskiej sceny ekstremalnej. A na tym zmurszałym fundamencie wyrósł niespodziewanie posępny gmach, którego nie powalił wicher zmieniających się metalowych mód i nie nadszarpnął ząb czasu. Jeśli chwieje się niekiedy w posadach, do jedynie za sprawą wewnętrznych napięć.

Ale Mayhem to zjawisko nie tylko muzyczne. Odkąd śmierć Perra „Deada” Ohllina i Oysteina „Euronymousa” Aarsetha uświadomiły wszystkim, że black metal to coś więcej niż muzyka, że deklarowana postawa względem społeczeństwa i religii może doprowadzić do szaleństwa i zbrodni, perspektywa oglądu ich twórczości zmieniła się na dobre. Dzisiaj, kiedy zabawne memy prezentujące Varga Vikernessa z zapałkami w rękach wrzucane są na facebookowe profile przez nastoletnich długowłosych metali, popijających w międzyczasie gorące kakao przyniesione przez mamę, zapomina się, że niektórzy traktowali pewne założenia ideologiczne dosłownie.

Na szczęście to minęło. Kiedyś należący do Euronymousa sklep Helvete był jednym z inspirujących centrów czarnej sztuki i pogańskiej, antyspołecznej filozofii. Dzisiaj na tle zamkniętego przybytku można zrobić sobie co najwyżej „słit focię”.

Mayhem powrócił po dłuższej przerwie płytą zatytułowaną Esoteric Warfere. To niemałe wydarzenie w metalowym światku. Nie może być inaczej. Wypatruje się ich kolejnych albumów, jak drogowskazów na cienistej drodze ku muzycznemu zatraceniu. Oczywiście są tacy, którzy zaszli dalej ścieżką dźwiękowej ekstremy i mocniej kłaniali się muzycznemu chaosowi. Pewnie, można pójść jeszcze krok dalej, albo dwa. Można też zapuścić silnik kilku pił spalinowych Husqvarny i wsłuchiwać się w dźwiękową innowacyjność takiego rozwiązania. Tylko po co? Mayhem nie wdając się w żadne układy z komercją, zachowuje bezkompromisowość, a jednocześnie wciąż jest w stanie zaprezentować słuchaczom produkt przyswajalny. Przyswajalny dla tych, którzy mają jakieś rozeznanie w kanonie i świeższych poszukiwaniach ekstremalnego metalu.

Mówi się na mieście, że Esoteric Warfare jest powrotem do klasycznych brzmień, że sporo tu z ducha płyty De Mysteriis Dom Sathanas (1994), kiedy Mayhem tworzył kanony stylu obdarzonego mrocznym szyldem True Norwegian Black Metal. Jest w tym trochę racji, ale to nie do końca trafna opinia. Na pewno to płyta bardziej zwarta i mniej eksperymentalna, niż szaleńcza, ale na swój sposób fascynująca Ordo Ad Chao (2007). Kilka lat temu dotarli chyba do muru. Za nim już tylko królestwa nieokiełznanego chaosu. Zrobili zatem rozważny krok w tył, co nie oznacza jednak w ich wypadku regresu. Gdy powita Was pełen wyczuwalnego zła, nie dający oddechu, zapleśniały riff Watchers, będziecie wiedzieć, że jesteście w domu. Niby w starym stylu to wszystko, ale wyprodukowane w sposób, którego pokryte brudem, grzybem i pentagramami dawne studia nagraniowe nie znały.

Mayhem

Esoteric Warfare to dziwna i niepokojąca kombinacja nowych i sprawdzonych rozwiązań. Rzadziej Mayhem gra tutaj pauzą i dysonansem (choć nie ucieka od tego), nie miesza aż tak wielkiej ilości zróżnicowanych riffów w jednym kawałku jak ostatnio, prezentuje za to bardziej intensywną muzykę. Zespół nie boi się zwolnień, co nieco urozmaica całość (Trinity). Czasem zmienia tempa, by spotęgować siłę zaprzęgniętego do własnych celów chaosu (VI.sec.), prezentuje gitarowy atak podobny do wypuszczonego na żer roju szerszeni (Throne of Time) lub serwuje trupi klimat zmurszałych, rozpadających się grobowców (Aion Suntelia). Potrafi także zaciekawić czymś na podobieństwo chorej, przesiąkniętej piekielnym wyziewem „ballady” (Milab), w której pulsujący bas, złowieszcze pobrzękiwania gitary i pokaz wokalnych możliwości Atilly Csihara zabiera nas na Ciemną Stronę Mocy. To właśnie szalony Węgier przykuwa uwagę słuchacza najczęściej, pokazując wachlarz swych niepospolitych umiejętności – pomruków, postękiwań, jęków, wrzasków, skrzeczeń (Pandemonium)

A wszystko to w czasach, gdy scena blackowa zmienia się, przeobraża, dzieli na różne odnogi, niektóre będące zaprzeczeniem wypracowanych dawniej surowych ideałów muzycznych (powiedzmy, że te ideologiczne mniej nas interesują). Świat, także ten podziemny, idzie do przodu. Część zespołów, z którymi w pierwszej połowie lat 90. Mayhem szli ramię w ramię nie istnieją (Emperor), a inne udają, że przeniosły się dekady wstecz, co akurat ma swój trupi urok (Darkthrone). Zdarza się, że giganci milczą od dłuższego czasu (Immortal) lub ich twórczość przesłaniają tabloidowe doniesienia (Gorgoroth). Niektórzy niestety skomercjalizowali się na dobre i poszli ścieżką „metalu dla złych dzieci” (Satyricon i Dimmu Borgir), a ich płyty wrzuca się do koszyka w hipermarketach wraz z Kinder czekoladą i czasopismem o wróżkach W.I.T.C.H.
Dziwne to czasy. Mayhem też długo czekał z wydaniem nowej płyty, jakby zastanawiał się, jaką ścieżkę obrać. Esoteric Warfare świadczy najpełniej o tym, że i tym razem nie obejrzeli się na nikogo i ominęli główne szlaki. Robią swoje. Po prostu.

Dzisiaj w więziennych celach nie spotyka się już norweskich black metalowców. Trudno nie uznać tego za ogromny postęp. Na szczęście etap ganiania zbrojnej w pochodnie młodzieży po dzikich borach, która zapędzała się tam w poszukiwaniu drewnianych zabytków sakralnych klasy 0, okazał się przejściowy (oby nie wrócił). Gdzie zatem dzisiaj najczęściej można natchnąć się na umalowanych na trupa i ozdobionych ćwiekami panów, skoro areszty są puste, a pogańskich świątyń jakby mniej? Na herbatce u ministra kultury Norwegii! Cóż, uznano, że black metal to dobro narodowe i po ropie główny towar eksportowy kraju. Dawne winy przebaczono. Teraz satanistyczne i pogańskie bestie to ambasadorzy norweskiej kultury. Tylko czekać, aż będą przygrywać na statkach wycieczkowych sunących po malowniczych fiordach, albo na przyjęciach w ambasadzie. „Panie premierze, czy zna pan naszych muzykantów? Nie? Jest okazja, by posłuchać kilku z nich. To oni. Zaraz nam zagrają. Proszę? Nie, nie gryzą. Tak, musieli się naoglądać filmów o zombie, ale to tylko makijaż, można go zmyć.”

No tak, trzeba jednak znaleźć czas na koncerty, a to niełatwe, gdy chce się prowadzić butiki dla modnych metali, albo sprzedawać breloczki z wykonaną ze srebra głową koźlęcia. Jasne, nabijam się trochę z norweskich, mrocznych skaldów, przynajmniej niektórych. Czy jednak oni sami nie grozili torturami tym wszystkim, którzy chcieliby w jakikolwiek sposób iść w parze z polityką, układami, komercją? Wydorośleli i na swój sposób zmądrzeli. Kiedyś byli bardziej źli i brzydcy. Taka natura młodości, która igrając z mrocznymi zjawiskami życia, nie ma żadnych oporów.

I chociaż Mayhem też wydoroślał, to daleko mu dziś do absurdu i śmieszności. Jakoś skutecznie kapela omija główny nurt black metalowego świata. Każdy z Was mógłby pewnie wymienić dziesiątki płyt lepszych od Esoteric Warfare. Pewnie i w dyskografii kapeli moglibyśmy znaleźć albumy zasługujące na miano śmielszych (jak swego czasu Grand Declaration of War), bardziej klasyczne, kanoniczne wręcz (De Mysteriis Dom Sathanas), czy ambitniejsze w swych artystycznych zamierzeniach (Ordo Ad Chao). Ale i tak najnowsza płyta Mayhem to wciąż kawał szalenie intrygującego grania. To rzecz którą kusi i zniesmacza jednocześnie, fascynuje i straszy. Taki chyba powinien być black metal. Taki jest Mayhem A.D. 2014.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *