Faith No More – odrobina szykownego szaleństwa

Pierwszy kontakt z albumem Sol Invictus zbiegł się u mnie w czasie z ponowną lekturą kultowej Krainy Chichów. Muzyka Faith No More i najsłynniejsza powieść Jonathana Carrolla mają ze sobą coś wspólnego – pierwiastek zaskoczenia. Gadający bulterier wabiący się Kulfon (kto czytał książkę ten wie), a z drugiej strony zespół, który zdaniem polskiej Wikipedii miesza metal z New Romantic. Jakby dwie strony tego samego medalu, odlanego ze stopu geniuszu i absurdu.

faithZ powrotami po latach bywa różnie, zwłaszcza z tymi oczekiwanymi przez fanów i krytykę. Co by nie mówić, Faith No More byli jednym z najważniejszych zespołów lat 90., a płyta Angel Dust stanowi jeden z istotnych rozdziałów rockowego elementarza. Nie wypadało im spuścić z tonu i zapewniam, że tak się nie stało. Już teraz można śmiało typować, że Sol Invictus będzie jedną z kandydatek do miana płyty roku. Nowy album to Faith No More w pełnej krasie – wysmakowany, różnorodny, eklektyczny, dojrzały, a jednak wciąż niepozbawiony pierwiastka szaleństwa, tak istotnego dla ich rozpoznawalnego stylu.

No, właśnie – styl. Jaką muzykę grają? Własną! Jest na świecie kilka zespołów, które z zastanych elementów ulepiły coś nowego i trzymały się obranej koncepcji nieoglądania się na łatki, klisze, etykietki. Faith No More do nich się zalicza i dumnie niesie sztandar oryginalności. Nie porównujemy ich zatem do innych kapel – tak to nie działa. Czasem można porównać kogoś do nich, owszem, ale przecież mało kto próbował stawać z nimi w szranki i konkury. Nie doczekali się raczej ewidentnych epigonów, choć z pewnością zarazili swoim nieskorumpowanym podejściem do materii muzycznej wielu. Śmiem twierdzić, że debiut Rage Against The Machine dał rockowym i metalowym innowatorom siłę, a płyty Faith No More, już z Mike’m Pattonem, duszę.

Patton. Ten najbardziej znany, to oczywiście George, amerykański generał, postać tyleż zasłużona, co kontrowersyjna. Mike musi zadowolić się drugim miejscem. Oczywiście nagrane jeszcze z Chuckiem Mosleyem płyty nie są złe. Mało tego – już na wstępie panowie z Faith No More pokazali, że mają własną koncepcję grania. Wrzucili do muzycznego shakera siłę zeppelinowych riffów, dodali rozmarzony urok nowofalowych klawiszy The Cure, doprawili hip-hopowym luzem Run-DMC i funkowym kopnięciem… Ach, znowu te porównania. Lubimy je, a przecież już na We Care a Lot (1985) i Introduce Yourself (1987) pojawia się charakterystyczny, niepowtarzalny styl, który nieco ożywiał scenę tamtych lat.

Później było już tylko lepiej. Album The Real Thing (1989) przyniósł z sobą kilka energetycznych przebojów, na czele z Falling To Pieces i Epic, które okraszone kolorowymi, zwariowanymi teledyskami, musiały przyciągnąć uwagę słuchaczy. Przybycie Mike’a (który jeszcze wtedy nie miał wpływu na muzykę zespołu) ożywiło formułę i dodało jej mocy. Jakby nagle ktoś władował w Faith No More tonę sterydów, przy jednoczesnym użyciu wywołujących halucynację pastylek.

W pierwszej kolejności wypada jednak pamiętać o płycie Angel Dust (1992). To jedno z najwybitniejszych rockowych dokonań wszech czasów. Majstersztyk polegający na połączeniu w zwartą całość bardzo rożnych elementów. Przede wszystkim Patton pokazuje tu znacznie szerszy wachlarz wokalnych możliwości. Efekt finalny mocny, uderzający do głowy, ale i wyrafinowany. Jakby z frakiem i słonecznikiem w butonierce pójść na undergroundową imprezę w dzielnicy uciech, gdzie w ciemnych zaułkach czają się niebezpieczne bandy uliczników. Nie da się oprzeć sile takich kawałków jak Midlife Crisis, Everything’s Ruined czy A Small Victory. I nawet gdy pozwolili sobie nagrać w tamtym czasie zapomnianą już nieco i lekko pretensjonalną balladę Easy, którą niegdyś wykonywał Lionel Richie z zespołem The Commodores, okazało się, że przystoi im wszystko. Ale żeby nie było zbyt klasycznie, panowie pokazali się w teledysku z wianuszkiem transwestytów, jako urokliwym chórkiem.

Tak, odrobina wspomnianego już wcześniej absurdu, ucieczka od schematów, luz. Chociaż kolejne płyty nie przebiły poprzedniczki, to King for a Day… Fool for a Lifetime (1995) i Album of the Year (1997) potwierdziły pozycję Faith No More w gronie zespołów ważnych, wpływowych, niebanalnych, inspirujących. Wciąż poszukujący i wciąż zaskakujący, choć przecież na tyle przebojowi i klasyczni, że przystępni dla każdego słuchacza, a przynajmniej dla takich, co podchodzą do nowych muzycznych wyzwań z otwartą głową. No i na każdym kolejnym albumie dodawali jakiś odświeżający pierwiastek, by nie pozwolić jakiemukolwiek stereotypowi zadomowić się choćby na chwilę.

I bardzo cieszę się, że nowa płyta ponownie opiera się na elemencie zaskoczenia i zabójczej mieszaninie wariactwa i szyku. Tylko oni potrafią przywitać nas mało ciekawym, monotonnym, usypiającym czujność kawałkiem tytułowym, gdzie niespodziewanie jedną z głównych ról odgrywa fortepian, by zaraz potem zaserwować gnający do przodu, energetyczny singel Superhero, podany z odpowiednią dawką mocy i aranżacyjnym rozmachem. Jest na tej płycie niepokojący, mroczny, wciągający klimat (Separation Anxiety); jest podana z elegancją, ballada, nasiąknięta napiętnowana rockowym wariactwem (Sunny Side Up), a z drugiej strony niemal klasyczny rock’n’rollowy kawałek, w dekadenckiej jednak otoczce (Black Friday). Są na Sol Invictus muzyczne i liryczne kontrowersje (Motherfucker). Można znaleźć tu też i parateatralny rozmach (Matador) oraz coś, co daje się ochrzcić mianem całkiem przyjemnej i ciepłej piosenki, gdyby nie tekst (From the Dead).

Wypada zatem stwierdzić, że na nowym albumie Faith No More zawarł się cały muzyczny świat. Nie można przejść obok niego obojętnie. Zagubicie się w tych dźwiękach czasem, albo popukacie się po głowie i skrzywicie. Muzyka kapeli zaskakuje i wywołuje emocje, to najważniejsze. Oby zostali z nami na dłużej i nie kazali czekać na kolejną płytę niemal dwóch dekad. Sprawdźcie koniecznie Sol Invictus, panowie Mike Patton (wokal), Jon Hudson (gitara), Mike Bordin (perkusja), Billy Gould (bas) i Roddy Bottum (klawisze) zapewnią wam niezapomniane przeżycia. Zagłębcie się w ich muzykę, jak w lekturę Krainy Chichów, by zrozumieć, że otaczający nas świat ma wiele warstw, niekoniecznie racjonalnych.

Paweł Lach, RockMagazyn, 31.05.2012

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *