Deicide – Bielsko-Biała – 2.03.2013

2 marca deathmetalowa bestia prowadzona na łańcuchu przez niestrudzonego Glena Bentona zawitała do stolicy Podbeskidzia, by siać dźwiękowe zniszczenie w ramach „The End of the World Tour 2013”. Koncert w bielskim Rude Boy’u był drugim na trasie. Sympatyczna objazdowa wycieczka autokarem pełnym metalowców, oprócz kilku polskich miast, ma objąć jeszcze kawał Europy.

Deicide                                                                                               fot. Dariusz Ptaszyński

Czwórka towarzyszących „Bogobójstwu” zespołów, choć nie znana jeszcze szerzej, z pewnością była różnorodna i ciekawa. Rzuceni na pierwszy ogień Norwedzy z Arvas zaprezentowali klasyczny black metal – pochodzenie wszak zobowiązuje. Na żywo pobrzmiewali też mocno deathowymi naleciałościami. Nie zabrakło zwyczajowych przebieranek. Corpse painting, odwrócone krzyże, kolce, ludzka czaszka – wszystko połączone z obłąkańczym wzrokiem wokalisty i dość interesującym graniem tworzyło udany spektakl. Wypadli solidnie i mogli się podobać. Akustyk rozgrzewał sprzęt na gwiazdę i dlatego pierwszy z supportów był nagłośniony paradoksalnie… najlepiej. Mniej decybeli oznaczało większą selektywność, słyszalny wokal, potężne basisko u dołu. Może też dlatego pod koniec ich występu skromna jeszcze publika zaczęła skandować nazwę kapeli. Jeśli ktoś lubi wczesne Mayhem skrzyżowane z Immortal i siermiężnym death metalem, to nie powinien czuć się zawiedziony. Teksty też utrzymane we właściwym kanonie (czego się spodziewać po kawałkach z tytułami „Impaled Jehowa”?). Całkiem to przyjemne – przynajmniej w koncertowym ujęciu.

Sweetest Devilry pokazali zdecydowanie odmienne oblicze, przede wszystkim bardziej techniczne i przemyślane. Łączą w swym graniu nowoczesny thrash z deathem, solidnie podlany industrialnym sosem. Sznytu całości dodają klawisze, budujące chłodny i podniosły klimat. Może nie porywało to, ale niemniej wypadło intrygująco. Muzycy wyglądają jeszcze na bardzo młodych, więc przyszłość przed nimi, jeśli nie zmarnują potencjału. Skończyli dość szybko. Wokalista komplementował podczas koncertu urodę polskich dziewczyn – może mu się spieszyło, by którąś z nich zapoznać.

Destinity nie zachwycił mnie, gdy przesłuchiwałem ich nagrania przed koncertem. Nowoczesne, potężne, ale dość melodyjne thrash / death metalowe granie nie wydawało mi się szczególnie odkrywcze i ciekawe. Niemniej koncert zweryfikował rzeczywistą wartość kapeli. Kawałki na żywo wypadły mocniej i surowiej (co należy zaliczyć na plus), a charyzmatyczny wokalista skutecznie zachęcał ludzi do zabawy. W sumie mocna petarda, tam gdzie spodziewałem się lekkiego znużenia.

Karnak, najbliższy w swej twórczości do gwiazdy wieczoru, objawił kawał bardzo dobrego, technicznego, ale nie stroniącego od klasycznych wzorców death metalu. Potężna ściana wściekłych, szybkich riffów rozgrzała skutecznie wszystkich. Rzadko zwalniają. Mają w sobie coś z Nile (co by nie mówić nazwa Karnak też przywołuje skojarzenia z krajem faraonów), grają soczyście i intensywnie. Warto na nich zwrócić uwagę. Włochy z rzadka dostarczają naprawdę wartościowych death metalowych kapel, może to być wyjątek.

No dobrze, ale to wszystko była tylko przygrywka. Goście z supportujących kapel zasiedli w lożach przy szklanicy polskiego piwa, Norwedzy zmyli twarzowe makijaże, długaśne kolejki do pisuaru wyparowały, pod sceną zrobiło się tłoczno. Niekwestionowaną gwiazdą tej stawki był Deicide – nikt nie mógł ich oczywiście przyćmić. Jeden z najważniejszych deathmetalowych zespołów na ziemskim padole, kapela której pierwsze albumy wyznaczały kanony stylu na równi z dokonaniami Morbid Angel, Cannibal Corpse, czy Death. Do tego lider – szalony kapłan ekstremalnego metalu, satanistyczny celebryta, znany z niewyparzonego i ciętego języka, słownych potyczek z telewizyjnymi kaznodziejami i muzycznymi dziennikarzami oraz historii w wypalonym na czole krzyżu (oczywiście odwróconym), po którym nie ma już ani śladu. W kameralnym Rude Boy’u Glen Benton musiał czuć się jak za dawnych dobrych lat, gdy zespół dopiero rozwijał mroczne skrzydła. Zresztą nie pozował na gwiazdę z piekła rodem, przechadzał się wśród fanów, a przeciskając się obok nich, mówił grzecznie „Sorry, Man” (żadne tam „Die, Matherfuckers!”, jak niegdyś). Może nie znormalniał – szczęśliwi nieliczni, którzy widzieli pokaz jego min, gdy wychynął z kanciapy zanim jeszcze pierwszy zespół zaczął grać – ale chyba złagodniał. Komplementował polskich fanów, zachwalał jedzenie i polską gościnność, ogólnie był dość pozytywnie nastawiony do świata i życia.

No, ale nie pikniku oczekiwali fani, a piekielnej wyprawy do świata hałasu. Deicide zaczęli od nowszego „Homage for Satan”, a zaraz potem sięgnęli do tego, co najważniejsze. Być może debiutancka płyta nie jest ich najlepszą, ale z pewnością dostarczyła najwięcej „hitów” i okazała się jednym z najtrwalszych deathmetalowych pomników. Już przed koncertem grupka fanów skandowała, że pragnie usłyszeć „Dead By Dawn” i dostała to niemal na początek. Potem było „Once Upon the Cross”, z płyty o tym samym tytule, być może najbardziej udanej w dorobku florydzkiej bestii. Gdzieś w pierwszej części usłyszeliśmy także cytat ze środkowego okresu twórczości, czyli „Serpents of the Light”. Może zabrakło czegoś z „Legion” (co dziwne, bo sam Benton ceni sobie drugą płytę), ale nie można mieć wszystkiego. Tak czy inaczej, tymi wędrówkami w czasie kupili sobie skutecznie publikę, która szalała pod sceną. Krew, pot i łzy na sali – wszystko to dosłownie. Parę lamp strąconych przez wędrujące pod sufit odnóża. Benton kwitował to oczywiście uśmiechem. Jak na panów w średnim wieku są wciąż w świetnej formie.

Promowali też oczywiście to, co nowe. W drugiej części koncertu skupili się głównie na współczesnych kawałkach. „Witness of Death”, czy „Conviction” zabrzmiały bardzo dobrze. Trzeba przyznać, że Deicide zawsze starali się kroczyć własną drogą, ale też nie zjadali swojego (czarciego) ogona. Nie nagrali dwóch takich samych płyt, od czasu do czasu próbują czegoś nowego, zmieniają brzmienia – jednych te poszukiwania satysfakcjonują, inni narzekają. Muszę się przyznać, że nie zapoznałem się jeszcze z najnowszym materiałem, ale już wiem, że warto nadrobić zaległości.

Na koniec nie mogło zabraknąć hitów. Znowu powrót do głębokiej przeszłości, do pierwszej płyty. Moje ulubione, jakże hiciarskie „Sacrificial Suicide” i „Lunatic of God Creation”. Piękne zwieńczenie wieczoru w starym, dobrym, undergrandowym stylu.
Pod bielskim nieboskłonem, z malowniczo wznoszącą się ku chmurom wieżą katedry św. Mikołaja, na jakąś godzinę z hakiem rozchyliły się wrota piekieł. Może na co dzień siarkowe wyziewy są niezdrowe, ale od czasu do czasu? Czemu nie!

P.S. Gdyby jeszcze fani nauczyli się, że nazwę zespołu wymawia się <<DEIsajd>>, nie <<DIsajd>>. Dei to przedrostek łaciński, nie anglojęzyczny. Pewnie Amerykanie sami popełniają podobny błąd, więc Glena i ekipę to dziwić nie mogło.

Paweł Lach, RockMagazyn, 6 marca 2013

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *