Ten Years After – Kraków – Forty Kleparz

Koncerty rockowych weteranów utwierdzają mnie w przekonaniu, że nikt nie potrafi wygenerować na scenie tyle energii, co doświadczeni bluesmani. Serio! Krakowski występ Ten Years After potwierdził tę regułę. Klub Forty Kleparz był ostatnim przystankiem grupy na mini trasie po Polsce (wcześniej muzycy odwiedzili Poznań, Gdańsk i Wrocław, a wszystko to w ramach europejskiego Tourne). A że nie ma lepszego miejsca do grania bluesa, niż kameralny klub, można się było spodziewać sporej dawki emocji. I chociaż wydana w 2015 roku koncertowa płyta The Name Remains the Same, daje jakieś wyobrażenia o aktualnej formie grupy, to rzeczywistość przerosła oczekiwania.

Ze starego składu pozostało ich dwóch – Ric Lee za bębnami oraz Chick Churchill na klawiszach. Ten drugi przywitał wszystkich charakterystycznym wstępem do Sugar the Road, a zaraz potem dobrze naoliwiona, bluesrockowa machina ruszyła do przodu. Zagrane z hardrockową mocą One of These Days (za znakomitej płyty Space In Time z 1971) i pełny improwizacji, wybitnie amerykański w brzmieniu, luzacki utwór I’m Coming On (pierwotnie otwierający płytę Watt) od razu „kupiły” publikę.

tya-zespolJak radzi sobie na scenie zdecydowanie najmłodszy w składzie Marcus Bonfanti? Doskonale! Współczesne Ten Years After jest miksem spokoju i doświadczenia weteranów brytyjskiej sceny ze zwierzęcą żywiołowości nowego frontmana. Nie jest łatwo zastąpić Alvina Lee, to jasne. Bonfanti nie naśladuje nieodżałowanego geniusza gitary. Nie musi. Dysponuje głębokim, pełnym bólu, werwy i uczucia głosem, a dodając do tego sceniczną charyzmę oraz techniczną biegłość gry na gitarze, musi przekonać do siebie każdego malkontenta. Z kolei najmłodszy stażem w zespole – a jednocześnie najstarszy z tego towarzystwa – Colin Hodgkinson (współpracujący wcześniej z wieloma rockowymi, bluesowymi i jazzowymi muzykami) posiada dość uroku osobistego i feelingu, by obdzielić paru basistów. Największe zaś owację sympatyczny muzyk zebrał za solowe wykonanie utrzymanego w tradycji Delty Missisipi bluesa Colin’s Thing.

tya-gitarNie mogło zabraknąć największych przebojów grupy, z hippisowskim hymnem I’d Love to Change the World i opartym na prostym, nośnym hardrockowym riffie Love Like a Man na czele, które wciąż brzmią świeżo i zadziornie. Emocje jednak utrzymywały się na wysokim poziomie prze cały czas – zespół wybrał ze swego repertuaru same perełki. Wersje, które mogliśmy usłyszeć, były bardziej rozbudowane niż na płytach, ale przecież oni to potrafią – koncertowa wydawnictwa zawsze były wizytówką Ten Years After. Chick Churchill, ukradkiem zerkając spod swych okularów na bawiącą się publikę, pozwalał sobie raz po raz na klawiszowe improwizacje. Bonfanti wypuszczał spod palców skrzące się od emocji sola (zagrał też na harmonijce ustnej) i często wdawał się w muzyczny dialog z Hodgkinsonem. Ric Lee, co jasne, największy popis dał w stworzonej z myślą o wielkiej, perkusyjnej solówce, kompozycji The Hobbit.

ricKapitalnych momentów było wiele. Napędzany galopującym rytmem Working on the Road ożywiał przepływ krwi. Bujająca, rozfunkowana piosenka I Say Yeah (z refrenem stworzonym do prowadzenia prostego dialogu z publicznością), skutecznie rozruszała wszystkich, podobnie jak zagrany na koniec utwór I’m Going Home, wzbogacony o cytaty z rock’n’rollowych standardów – no cóż, wszystkich to wykonanie porwało do tańca. Zresztą czy to nie ten utwór właśnie pozwolił w 1969 Ten Years After wziąć szturmem publiczności  podczas festiwalu w Woodstock? Trochę nastrojowości (ale tylko trochę, bo był to niezwykle elektryczny, pełen żywiołowości koncert) przyniosły nam kawałki Standing at the Station albo 50.000 Miles Beneath My Brain. Zagrany już na bis I Woke Up This Morning porażał siłą, podobnie jak genialna interpretacja starego bluesa Sonny’ego Boya Williamsona, Good Morning Little Schoolgirl, która w ich wykonaniu od dziesięcioleci elektryzuje publiczność – usłyszeć ten utwór na żywo to prawdziwy przywilej.

tya-pianoDwie godziny bluesrockowej ekstazy? Nie inaczej! Dobry koncert to taki, który wywołuje uśmiechy na twarzach muzyków i publiczności. Było tak i tym razem. Ric Lee, pozwalając sobie w środku koncertu na dłuższą pogawędkę z zebranymi w tym dniu w Fortach Kleparz fanami, przypomniał o tym, że w przyszłym roku zespół będzie obchodził półwiecze scenicznej działalności. Wspaniały dla historii muzyki rok 1967 był także czasem ich płytowego debiutu. Oby Ten Years After nie dali czekać na siebie długo i powrócili wkrótce do Polski.

setlistaP.S. Warto dodać, że przed Ten Years After, na mniejszej, bocznej scenie, udany koncert dał bielsko-pszczyński Raspberry Hills, prezentując psychodeliczną, blues-rockową muzykę, podaną z lekka funkowym zacięciem, nawiązującą do klimatu lat 60. i 70.

RockMagazyn, 1 listopada, 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *