Subiektywny ranking płytowy 2015

Rok 2014 wydawał mi się ciekawszy od tego, który właśnie mija. W podobnym prywatnym podsumowaniu sprzed dwunastu miesięcy znalazło się parę płyt rzeczywiście bliskich ideału (Opeth, Royal Blood, Organek, Swans). Rok 2015 być może nie był gorszy, ale przyznam się, że nie śledziłem nowości z tak wielką uwagą i sporo ważnych wydawnictw mi pewnie umknęło – skupiłem się raczej na nadrabianiu pokaźnych braków w znajomości klasyki.

Ta siódemka (bo 10 byłaby z mojej strony naciągana), to lista bardzo subiektywna, choć niektóre z wymienionych przeze mnie płyt, można często spotkać w różnych podsumowaniach rocznych. Poniższe albumy wywołały u mnie jakieś żywsze bicie serca w 2015 i pewnie będę do nich wracał i w przyszłym roku, i przez kolejne dziesięciolecia.

Dodam, że jako dziennikarz muzyczny/amator w 2015 napisałem rekordową dla siebie liczbę recenzji (RockMagazyn.pl, Kvlt.Magazine i LoudNow) i żadnej płycie – po raz pierwszy – nie wystawiłem najwyższej noty. Niemniej większości z wybranych do siódemki albumów nie oceniałem na łamach portali. A dwóm, może trzem najwyższa nota by się przydała.

A lista moich ulubionych płyt 2015 roku prezentuje się następująco:

7. Killing Joke „PYLON”

PYLON-standard70

Uważam, że ich debiut z 1980 roku to jedna z najbardziej nowatorskich i wpływowych płyt w historii rocka. Potem szli śmiało przed siebie, nie oglądając się na mody, tworząc styl charakterystyczny tylko dla nich, choć nie nazbyt ekstrawagancki. Kiedyś przyszło im nawet na myśl, by nagrać swoje arcydzieło – płytę Pandemonium – w komorze grobowej piramidy Cheopsa, co… o dziwo udało się zrealizować (!).

Mamy czwartą dekadę ich artystycznej drogi, a ekipa Jaz’a Colemana wciąż z uporem maniaka wypuszcza w świat muzykę, którą najprościej określić, jako apokaliptyczną. Rock, metal, industrial, zimna fala – rozmach i moc. Przepis od lat ten sam, czasem nieco inne proporcje, ale efekt jak zawsze powalający. Nie wiem czy nowa płyta jest aż tak dobra, ale za konsekwencję i śmiałą wizję Killing Joke należy się plus.

6. The Vintage Caravan „ARRIVAL”

12inchJacket_offset

The Vintage Caravan to trójka bardzo młodych ludzi z Islandii (ilu genialnych artystów pomieści się na tej niewielkiej wyspie?), którzy zapomnieli najwyraźniej, że mamy XXI wiek. Ale tak to jest, gdy dorasta się wśród klasycznych winylowych płyt rodziców. Już pierwszym albumem (Voyage) udowodnili, że doskonale czują się w hard rockowej stylistyce bliskiej Led Zeppelin. Grają i wyglądają tak, jakby lata 70. dopiero się zaczynały. Album Arrival potwierdza, że są w doskonałej formie, a debiut nieprzypadkowo wywołał zainteresowanie prasy muzycznej. Mocne, riffowe, oldschoolowe granie, z blues rockowymi i psychodelicznymi naleciałościami, ale też na swój sposób świeże, nie trącące naftaliną.

Prywatnie chłopaki bardzo lubią polski ekstremalny metal, z Behemothem na czele (czego w żadnej mierze nie słychać).

Ogólnie 2015 był bardzo dobry dla klasycznego hard rockowego grania w retro stylu. The Vintage Caravan wyróżniam, ponieważ ze względu na wiek, rokują najlepiej, ale należy też pamiętać, że pojawiło się ostatnio parę płyt z tego nurtu, którym warto poświęcić trochę czasu. Wymienić wypada Berlin brodaczy z Kadavar (chyba nieco bardziej piosenkowy niż wcześniejsze dokonania), jak zawsze odlotowe dźwięki od Turbowolf (choć płyta Two Hands chyba nie przebija debiutu) czy The Night Creeper kapeli Uncle Acid & The Deadbeats (nie wiem, jaki bóg błogosławił ich, gdy wymyślali nazwę, ale chcę go wyznawać ;)). Ogólnie stara szkoła ma się dobrze.

5. Faith No More „SOL INVICTUS”

Faith-No-More-Sol-Invictus

Rok miniony to dwa wielkie, wyczekiwane powroty. Na Wyspach przypomniał o sobie Blur, i to w klasycznym składzie, z Grahamem Coxonem. Płyta The Magic Whip, choć niezła, nie powaliła mnie (mimo to doceniam, że są znowu z nami). Po przeciwnej stronie Atlantyku odrodzili się legendarni Faith No More. I powrócili w wielkim stylu, prezentując na płycie Sol Invictus wszystko to, za co fani zdążyli ich pokochać. Łączenie z sobą różnych muzycznych światów w sposób absolutnie oryginalny, to ich domena. Rock, metal, funk, industrial, elektronika, rap – na poważnie i w sposób zwariowany, w nietypowych proporcjach i zaskakujących wariantach. Jak dla mnie może być.

Nie przeczę, jestem nieortodoksyjnym fanem kalifornijskiej ekipy, po prostu dobrze im życzę i kibicuję. Najnowsza płyta Pattona i ekipy, z tym ich charakterystycznym eklektyzmem, zwyczajnie podoba mi się, choć wciąż nic nie przebija wspaniałej Angel Dust.

4. Editors „IN DREAM”

Editors

Świat pokochał ich za chłodną, smutną muzykę w duchu Joy Division. Płyta In Dream jest trochę inna od wczesnych nagrań, które bardzo cenię, ale zmiany wyszły im na dobre. Sporo tutaj muzycznego i tekstowego oniryzmu – płyta przynosi dźwięki nostalgiczne i nastrojowe. Gitary zeszły na plan dalszy, na In Dream słychać za to sporo elektroniki i klawiszy w synth-popowej estetyce lat 80. Editors razem Interpolem i White Lies stanowią chyba dzisiaj najatrakcyjniejszą dla słuchacza trójcę kontynuatorów spuścizny po Ianie Curtisie.

Co decyduje o tym, że powstała płyta rzeczywiście urzekająca? Po pierwsze melodie, które zapadają w pamięć. A poza tym – i to chyba ważniejsze – doskonała aranżacja i produkcja: nieprzeładowana, oszczędna, pełna przestrzeni, z pozoru chłodna (w iście „ejtisowym” stylu), ale jednocześnie skrząca się od emocji, bo piosenki podszyte są tu soulową mocą. Dużo na In Dream spokojnych dźwięków i niespokojnych klimatów. Płyta dobra na wieczór, z pewnością wymagająca kilku przesłuchań – wtedy odsłania przed słuchaczem cała swą tajemniczą moc.

No i wokal Thomasa Smitha – od niskiej, monotonnej melorecytacji po wysokie, przeszywające falsety.

3. Phased „AEON”

Phased

Dostałem po prostu tę płytę do recenzji. Raczej na pewno nie dowiedziałbym się, że taki zespół jak Phased w ogóle istnieje w inny sposób. I jak na razie to najwyższa ocena, jaką wystawiłem dla głównie niezależnych, niszowych płyt recenzowanych dla Kvlt.Magazine (u mnie 9/10). Mam wrażenie, że wiele dobrego dzieje się na scenie stoner/doomowej. Muzyka rockowa zatraciła gdzieś brud, ciężar, narkotyczne odloty, umiłowanie dla ołowianych przesterów. A wśród artystów z kręgu doomowego wciąż można to znaleźć. Cholera, naprawdę Black Sabbath wymyślili już wszystko, wystarczy czerpać z ich spuścizny!

A Szwajcarzy z Phased na płycie Aeon serwują słuchaczom posuwiste riffy, mroczny klimat, psychodeliczny trans i wszystko to, za co stoner/doom można kochać albo nienawidzić. Ja ostatnio chyba pokochałem.

2. Ghost B.C. „MELIORA”

Ghost B.C Meliora

Czego tutaj nie ma… Heavy metal, muzyka sakralna, hard rock w stylu starych mistrzów, gotycki klimat, satanistyczny kontekst (choć podany z przymrużeniem oka), okultystyczny rock lat 70., muzyka wzięta z klasycznych, czarno-białych horrorów, progresywne zacięcie, chóry i odrobina folku, popowe chwytliwe melodie – a wszystko w para teatralnym anturażu, z retro grafiką i liternictwem na okładce oraz niebanalnym i kontrowersyjnym jednocześnie pomysłem na sceniczny image. Ghost B.C., to produkt artystycznie kompletny! A jego elementy składowe wymieszane zostały w nieoczekiwanych proporcjach i zestawieniach. W takim stylistycznym misz-maszu może powstać albo totalny kicz, albo arcydzieło. Album Meliora na szczęście to ten drugi przypadek.

Płyta jest jeszcze bardziej zróżnicowana, niż dwie poprzednie, a mimo to udało się tutaj Papa Emeritusowi i jego The Nameless Ghouls skondensować niesamowitą liczbę muzycznych pomysłów w spójną i wysmakowaną całość. Recenzje entuzjastyczne, które widziałem w internecie i magazynach papierowych wcale nie są przesadzone. Ghost B.C. ma szansę stać się kapelą klasyczną, za kilkadziesiąt lat wymienianą, jako jedna z kultowych nazw tej dekady.

1. Drab Majesty „CARELESS”

Drab Majesty

Drab Majesty to tak naprawdę jeden facet (Andrew Clinco) – choć kwestia płci jest u niego względna i chyba niedookreślona. Glamowy hermafrodyta ze słonecznego Los Angeles, który przyciąga uwagę swym dziwacznym scenicznym wizerunkiem i odjechanymi teledyskami, jest zjawiskiem dość niezwykłym. Oczywiście łatwo muzyczne braki przysłonić szminką, cekinami i kontrowersjami. W tym jednak przypadku jest zgoła inaczej: pod warstwą blichtru kryje się arcyciekawa zawartość dźwiękowa, przynajmniej dla tych, którzy pokochali kiedyś Clan of Xymox (na przykład).

Płyta Careless to lekko pretensjonalna, ale hipnotyczna podróż do pierwszej połowy lat 80. Mamy w tych piosenkach chłodny posmak Cold Wave, sentymentalizm ery New Romantic i uduchowienie, które towarzyszyło muzyce ze stajni kultowej wytwórni 4.A.D.. Werteryzm w czystej postaci. Piękny album, z wpadającymi w ucho melodiami, podanymi w nowofalowym sosie. I pomyśleć, że trafiłem na Drab Majesty przypadkowo, z pomocą opcji „odkrywaj” na Spotify. Nie twierdzę, że to najlepsza płyta 2015, ale chyba najczęściej przez mnie przesłuchiwana.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *